BOGDAN URWAŁBY MI JAJA
Styczeń od lat jest miesiącem piłki ręcznej. W tych dniach mija 15 lat od pamiętnych mistrzostw świata 2009 w Chorwacji, w których Polska zdobyła brązowy medal. Wprawdzie mecz o trzecie miejsce z Danią został rozegrany 1 lutego, ale to wcześniej, 27 stycz
– Które mistrzostwa świata mocniej zapadły panu w pamięć – te z 2007 roku, gdy zdobyliście srebro, czy te następne z 2009, w których Polska wywalczyła brąz, a pan przeszedł do historii po rzucie przez całe boisko dającym awans do półfinału?
ARTUR SIÓDMIAK: Chyba jednak ten pierwszy turniej z Niemiec, w którym nikt na nas nie stawiał, a doszliśmy aż do finału. Miał niesamowitą otoczkę, dramaturgię, no i był pierwszym wielkim sukcesem tamtej drużyny. Mówiło się, że mogliśmy wygrać finał z gospodarzami, ale prawda jest taka, że byliśmy wtedy strasznie porozbijani zdrowotnie i brakowało nam już sił. Chociaż mistrzostwa dwa lata później w Chorwacji pod względem dramaturgii były jeszcze bardziej niesamowite. A mój występ w 2009 roku stał pod dużym znakiem zapytania. Toczyłem walkę o powrót do zdrowia, bo miałem poważną kontuzję, naderwany mięsień w nodze. Zresztą w pierwszych spotkaniach turnieju pauzowałem.
– Do Niemiec jechaliście jako czarny koń, natomiast do Chorwacji już jako jeden z poważnych kandydatów do podium. W międzyczasie rozegraliście przecież już w 2008 roku mistrzostwa Europy i igrzyska olimpijskie w Pekinie. Oba turnieje wam się nie udały. W jakich nastrojach jechaliście na MŚ 2009?
Igrzyska były w sierpniu i po nich, a konkretnie po porażce w ćwierćfinale z Islandią, byliśmy psychicznie znokautowani. Po powrocie z Pekinu rozjeżdżaliśmy się do klubów w grobowej atmosferze, bo piąte miejsce stanowiło dla nas wielkie rozczarowanie. Ja swoją torbę z olimpijskim sprzętem rzuciłem w kąt i więcej do niej nie zaglądałem, pewnie do tej pory leży gdzieś na strychu. Na szczęście zaczął się sezon ligowy, pojawiały się kolejne wyzwania i czas pomału goił rany. Trauma pekińska została przetrawiona. Dlatego ja do Chorwacji jechałem już w dobrym nastroju, tym bardziej że wygrałem zdrowotny wyścig z czasem.
– Pierwszą rundę graliście w Varaždinie. Niby piłka ręczna to sport halowy, ale pogoda nie nastrajała optymistycznie – temperatura nieco powyżej zera, topniejący śnieg, szaro, buro, depresyjnie…
To prawda. Z jednej strony, jako zawodowcy mieliśmy po prostu pracę do wykonania, ale z drugiej, faktycznie, każde przejście z hotelu do autokaru, jakieś spacery – odbywały się w siąpiącym deszczu ze śniegiem i przy wiejącym wietrze. No nie wywoływało to uśmiechów na naszych twarzach. Ale turniej zaczęliśmy, jak należy, od wysokiego zwycięstwa nad Algierią, a później była nikła wygrana z Rosją, po której nastąpił jednak zimny prysznic w postaci porażki z Macedonią. Strasznie nas wtedy pokarał Kiril Lazarov. Czuliśmy, że coś jest nie tak z naszą grą…
– …chociaż pana jeszcze w tych trzech spotkaniach nie było.
Ale pamiętam, że były nerwy w zespole, bo coś nie trybiło i szukaliśmy przyczyn.
Poradziliśmy sobie w następnym meczu z Tunezją, ale na koniec tej pierwszej fazy grupowej Niemcy nas zlali kilkoma bramkami. Awansowaliśmy wprawdzie do kolejnej fazy, ale nie zabraliśmy ze sobą nawet jednego punktu i nasze szanse na medal w tych mistrzostwach świata zmalały niemal do zera. Ja w ogóle przestałem w niego już wierzyć, zresztą po tej porażce z Niemcami usiedliśmy razem i stwierdziliśmy, że skoro wyszło jak wyszło, to w Zadarze, gdzie mieliśmy rozgrywać drugą rundę, po prostu zagramy już bez presji wyniku, żeby po prostu kogoś tam jednak pokonać.
– Byłem na tamtych mistrzostwach i przemieszczając się samochodem z fotoreporterem Markiem Biczykiem z Varaždinu do leżącego nad Adriatykiem Zadaru, przejeżdżaliśmy przez bardzo długi tunel. Wjeżdżaliśmy do niego w śnieżycy, przy niebie zasnutym ciężkimi chmurami, natomiast gdy wyjeżdżaliśmy po drugiej stronie pasma gór, świeciło piękne słońce, a temperatura wynosiła około 15 stopni. Wy jechaliście autokarem tą samą trasą. Tak, i w tym autokarze atmosfera już się trochę rozluźniła. Oglądaliśmy „Czterech pancernych” i Tomek Tłuczyński, który dorastał w Niemczech i nie znał tego serialu, dziwił się, że z Niemców robi się strasznych głupków w tym serialu. Trochę z niego żartowaliśmy, ale oczywiście bez żadnej złośliwości. No i jak wyjechaliśmy z tego długaśnego tunelu i zobaczyliśmy słoneczną pogodę, nasz trener Bogdan Wenta powiedział: „To słońce jest dla nas dobrym prognostykiem”. Oczywiście nie było tak, że nagle stwierdzili
śmy, że mamy jednak szansę na medal, ale humory się poprawiły.
– W tym stwierdzeniu Wenty można teraz doszukiwać się jakiejś magicznej przepowiedni, ale mieliście w drużynie innego szamana…
Nasz doktor Maciek Nowak zawsze po przyjeździe do hotelu zapalał w swoim pokoju świeczkę i nie pozwalał nikomu jej zgasić, bo ona miała zapewnić powodzenie. W Zadarze miał ich jeszcze więcej niż zwykle – białe, czerwone… „Nie gasić, ma się palić” – mówił.
– To może po prostu w Varaždinie zapalił tych świeczek za mało, tylko tyle, żeby wystarczyło do wyjścia z grupy. Bo w Zadarze zaczęliście drugą rundę z naprawdę grubej rury. Ograliście ówczesnego mistrza Europy Danię, prowadząc z nią do przerwy 20:12! Wychodziło wam wszystko. Bogdan Wenta mówił mi potem, że jak zobaczył, co wy wyprawiacie, bał się cokolwiek powiedzieć, doradzić, żeby czegoś nie zepsuć.
W przerwie wszedł do szatni i tylko zapytał: „Chłopaki, wszystko dobrze? Tak? No to nic nie zmieniamy, grajcie tak dalej”. Oczywiście Duńczycy to nie frajerzy i po przerwie zaczęli odrabiać straty, ale wygraliśmy z nimi kilkoma bramkami. W tej euforii zmietliśmy z boiska w następnym meczu Serbów. Pamiętam, że kapitalnie spisywali się nasi skrzydłowi Patryk Kuchczyński i Tomek Tłuczyński, którzy trafiali wszystko – i z kontry, i z pozycji, i z karnych.
– Oprócz waszych zwycięstw dobrze układały się też wyniki innych meczów.
I po tym meczu z Serbami zorientowaliśmy się, że jest szansa na awans do półfinału. Mało tego, mieliśmy wszystko we własnych rękach. Trzeba było „tylko” pokonać Norwegię. I znów pojawiło się ciśnienie, a mecz z Norwegami okazał się bardzo trudny. Zresztą nie mogło być inaczej, bo im też zwycięstwo dawało