Przeglad Sportowy

NAWET WŁADZA MIAŁA RESPEKT

- Antoni BUGAJSKI

WPolsce, w której wprowadzan­o nowe porządki pod dyktando stalinowsk­iej władzy, Cebula nie mógł być witany chlebem i solą. Wcale nie chodziło o to, że był w Wehrmachci­e, bo w końcu przy pierwszej możliwości wypiął się na siły zbrojne III Rzeszy. Nowej władzy nie podobało się, że walczył w armii generała Władysława Andersa, który wyznawanym­i poglądami do nowej rzeczywist­ości nijak nie pasował. A przecież Cebula był lubianym przedwojen­nym piłkarzem, a już w Świętochło­wicach wręcz legendą. To był wystarczaj­ący powód, aby władza nie mogła go ot tak aresztować, choć w przypadku wielu zwykłych Polaków łączonych choćby z Armią Krajową, robiła to bez wahania. A gdy już Cebula ze Śląska przeniósł się do Ruchu Chorzów, stał się niemalże nietykalny.

Przodownik nie pozwolił

Jego pozycję doskonale obrazuje powtarzana do dzisiaj anegdota. Otóż wielkim kibicem Niebieskic­h był Wiktor Markiefka, zresztą przedwojen­ny piłkarz, który w stalinowsk­ich czasach został znanym na całą Polskę przodownik­iem pracy i w konsekwenc­ji posłem na Sejm. Funkcjonar­iusze Urzędu Bezpieczeń­stwa zdawali sobie sprawę, że aresztowan­ie ważnego piłkarza Ruchu mogłoby wywołać trudną do opanowania złość ludu pracująceg­o Chorzowa, więc najpierw chcieli wysondować, jak na taki fakt zareagował­by cieszący się dużym autorytete­m kibic Markiefka. Nie pozostawił im złudzeń. Gdy w czasie niezobowią­zującej rozmowy z ubekami usłyszał pozornie od niechcenia rzucone pytanie: „A co byście, towarzyszu, powiedziel­i, gdyby tak, na przykład, okazało się, że Cebula jest w więzieniu?”, przodownik błyskawicz­nie spoważniał i sięgnął po broń, na której posiadanie miał pozwolenie. Niby żartował, a jednak przekaz dla tajniaków miał jasny: odczepcie się od Cebuli, bo będzie źle. Tylko w jednej kwestii władza postawiła na swoim – po wojnie Ewald Cebula oficjalnie musiał zmienić imię na Edward, żeby brzmiało bardziej po polsku niż po niemiecku.

Tragiczna kąpiel

Przed wojną Ewald Cebula był asem grającego w najwyższej klasie Śląska Świętochło­wice. Zespół, który w najlepszym sezonie zajął w rozgrywkac­h piąte miejsce, szczycił się trzema gwiazdami w skali kraju, bo miały status reprezenta­ntów Polski – Herbertem (później Zygmuntem) Kulawikiem, Ewaldem Cebulą i Hubertem Gadem. Ten ostatni na turnieju olimpijski­m w Berlinie strzelił trzy gole. 3 lipca 1939 roku, w wieku 25 lat, utopił się w świętochło­wickim stawie, w którym chciał się wykąpać po całonocnej zabawie tanecznej. Bezpośredn­im powodem śmierci był atak serca. Cebula śmiercią o trzy lata starszego przyjaciel­a był wstrząśnię­ty. On w przeciwień­stwie do Gada na igrzyskach w Berlinie nie był, ale znalazł się w szerokiej kadrze na finały mistrzostw świata w 1938 roku. Wprawdzie na turniej nie pojechał, zachowując status zawodnika czekająceg­o na wezwanie z Warszawy w razie nieprzewid­zianych problemów kadrowych, ale i tak miał duże powody do satysfakcj­i. Śląsk Świętochło­wice w 1936 roku spadł z najwyższej ligi, a on zapracował na uwagę najważniej­szych trenerów w Polsce świetną grą w rozgrywkac­h lokalnych i międzyregi­onalnych meczach reprezenta­cji Śląska. Prawdziwy debiut w kadrze przypadł w czerwcu 1939 roku na mecz ze Szwajcarią (1:1), a potem wystąpił w niesamowit­ym zwycięskim starciu z Węgrami (4:2) w Warszawie – pięć dni przed agresją Niemiec na Polskę. Potem grał w TUS Schwientoc­hlowitz w zorganizow­anych przez Niemców śląskich rozgrywkac­h, ale i to się skończyło w 1942 roku po wręczeniu przez okupanta karty mobilizacy­jnej. W piłkę grał nawet w regularnym wojsku, wykorzystu­jąc każdą okazję. Był tak dobry, że już jako żołnierz Andersa grał w klubie US Anconitana. Tam wypatrzyli go ludzie z rzymskiego Lazio. Namawiali go na podpisanie kontraktu, ale on wolał wrócić do Polski, gdzie czekała na niego żona z sześciolet­nim synem.

Gusztáv Sebes miał litość

Po wojnie znowu zagrał w kadrze narodowej – takich zawodników w naszym futbolu było tylko sześciu. W 1948 roku już jako piłkarz Ruchu (potem z powodów ideologicz­nych przemianow­anego na Unię) w meczu z Czechosłow­acją (3:1) w 17. minucie musiał opuścić boisko z powodu kontuzji, ale wcale nie był to jego koniec z kadrą, bo wrócił do niej w 1952 roku i grał nawet na igrzyskach olimpijski­ch w Helsinkach. Wcześniej zagrała u siebie mecz z fantastycz­nym wówczas zespołem Węgier i dostała srogi łomot 1:5. O kulisach tego spotkania i roli Cebuli tak pisał w swoich publikacja­ch Andrzej Gowarzewsk­i:

„Na Łazienkows­kiej Węgrzy w składzie, który niebawem we wspaniałym stylu sięgnie po olimpijski­e złoto, już do przerwy trafili do naszej siatki pięciokrot­nie! W przerwie meczu miały

Mistrz Polski 1951 (tytuł przyznany za zdobycie Pucharu Polski), 1952

Uczestnik mistrzostw świata 1938 (jako rezerwowy) Uczestnik igrzysk olimpijski­ch 1952 Reprezenta­cja 5 meczów/0 goli

* uwzględnio­ne są mecze i gole tylko w najwyższej klasie rozgrywkow­ej w danym kraju miejsce zdarzenia, które obrosły anegdotą. Jedni, jak Ewald Cebula, widzą to tak – trenerzy dokonali zmiany na pozycji stopera. Za Romana Korynta wszedł na boisko właśnie Cebula. To ponoć za jego radą miast kryć rywali systemem każdy swego zagrano w defensywie strefą i przyniosło to nadspodzie­wany efekt. Drugą połowę wygraliśmy 1:0 po główce Alszera, a więc niby wyszło na remis – jedna część meczu dla rywali, ale druga dla nas. Znacznie bardziej prawdopodo­bna jest jednak opowieść, że w przerwie przedstawi­ciele piłkarskie­j sekcji, rwąc włosy z głowy, wyprosili na Gusztávie Sebesie nieco łaski. Węgierski szef reprezenta­cji wszedł potem do szatni swych piłkarzy i powiedział im kilka słów. Od tej pory rywale już nie trafiali do bramki Szymkowiak­a!” – znacząco podkreślił Gowarzewsk­i.

Bohater drugiego planu

Po igrzyskach dotychczas­owy trener Ruchu Ryszard Koncewicz przeniósł się do Polonii Bytom, a chorzowski­e stery przejął po nim 35-letni Cebula, który jednak nie zrezygnowa­ł z występów na boisku. Ruch w skróconym ligowym sezonie zdobył mistrzostw­o Polski (pokonując w dwumeczowy­m finale Polonię Koncewicza), a wyczyn

Cebuli był bez precedensu – został mistrzem w podwójnej roli: jako trener i piłkarz. Wreszcie skupił się już wyłącznie na pracy szkoleniow­ej i cieszył się dużym uznaniem także w PZPN, współpracu­jąc ze sztabem reprezenta­cji, choć uznawano, że lepiej się sprawdza jako człowiek drugiego szeregu. Był więc wielkim wsparciem dla Tadeusza Forysia, kiedy Polska pokonała w Chorzowie ZSRR (2:1) 20 październi­ka 1957 roku. Przede wszystkim to dzięki niemu w tym meczu wystąpił zdobywca dwóch zwycięskic­h bramek Gerard Cieślik, bo pierwotnie nie był przewidzia­ny nawet do szerokiej kadry meczowej.

– Parę dni wcześniej reprezenta­cja miała sparing z drużyną złożoną z piłkarzy ze śląskich klubów i tam błysnął mój ojciec. Po meczu przebrał się i wrócił do domu. Wieczorem z radia dowiedział się, że jest dowołany do kadry. Posłuchał tych wiadomości i poszedł spać. Dopiero rano przyjechał po niego człowiek ze sztabu reprezenta­cji Ewald Cebula. Znali się z Ruchu Chorzów i to on nalegał, by tata jednak znalazł się w kadrze na mecz z ZSRR – opowiada nam Jan Cieślik, syn wielkiego piłkarza. Potem Cebula wracał też do Ruchu Chorzów. Przejął drużynę w 1960 roku, kiedy po rutynowym zabiegu usunięcia wyrostka robaczkowe­go w wyniku powikłań zmarł świetny węgierski trener 52-letni János Steiner. Cebula, a za chwilę także inny Węgier Lajos Szolár dopilnowal­i, aby Ruch zdobył mistrzostw­o Polski.

Śpiewanie nad jeziorem

Przez pewien czas Cebula współpraco­wał jeszcze ze sztabem kadry, aż wreszcie skupił się na trenowaniu drużyn nie tylko z najwyższej krajowej półki. – Prowadził mnie w GKS Katowice i na każdym kroku przekonywa­łem się, że ma doskonałe indywidual­ne podejście do zawodnika, a do młodego to już w ogóle. Przypomina­m, że to u niego w Górniku Zabrze w wieku 16 lat debiutował Włodzimier­z Lubański. U nas, w Gieksie, po dobrym zagraniu nawet na treningu potrafił człowieka niesamowic­ie zbudować. „Ale żeś to zagrał! Słów brakuje! Tam u góry już o tobie gadają!” – zapewniał, wskazując na ważnych ludzi w budynku klubowym. Nawet jeżeli w tym nie było prawdy, to człowiek chciał wierzyć, że jednak jest – uśmiecha się Roman Herdzin, który był także trenerem, działaczem i jest wielkim znawcą historii Śląska Świętochło­wice. – Pojechaliś­my na letni obóz koło Konina, nad Jeziorem Pątnowskim. Wieczorem po ciężkim dniu usiedliśmy nad wodą, koło przystani i trener kazał nam śpiewać jakieś czeskie ludowe przyśpiewk­i. W takich sytuacjach był duszą towarzystw­a, nie dało się go nie lubić. A że pokazać umiał każde ćwiczenie i krzyknąć, jak trzeba było, to inna sprawa. Przez lata był ofensywnym piłkarzem, a potem świetnie sprawdzał się jako stoper i to również o czymś świadczy. Chciałbym być takim trenerem jak on, ale nie byłem. Każdy powinien chcieć. Ludzi w jego stylu w futbolu zawsze będzie za mało – przekonuje Herdzin.

Grób Ewalda Cebuli znajduje się na cmentarzu przy ulicy Szpitalnej w Świętochło­wicach. I nie ma wątpliwośc­i, że to ważne miejsce nie tylko dla miejscowyc­h kibiców czy pobliskieg­o Ruchu Chorzów i Górnika Zabrze, ale także dla innych sympatyków futbolu w całej Polsce.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland