UCIECZKA Z PIEKŁA
Mogła być już na dnie. Ale nie była. W porę się otrząsnęła, spojrzała w lustro i zaczęła zmiany. W trzecim odcinku cyklu opisujemy kulisy misji ratunkowej sprzed dwóch lat i pokazujemy, co doprowadziło do tak gigantycznej zapaści największego klubu w Polsce.
Nieszczęścia Legii tamtej jesieni zaczęły się od zęba. Zęba Cezarego Miszty. Młody bramkarz przed spotkaniem z Napoli ugryzł jabłko, a sztuczna połowa jedynki – pamiątka z dzieciństwa po zderzeniu ze słupkiem – została w niefartownym owocu. Mecz z Napoli zagrał więc bez zęba, a zaproszony po zejściu z boiska na telewizyjny wywiad starał się mówić tak, żeby nie podnosić ust szerzej niż na centymetr. Tylko zęba szkoda, trzeba było wstawić nowy. Gdyby na przykład Miszcie to się przyśniło, a nie przydarzyło, to w senniku taki złamany ząb oznacza stratę lub konieczność natychmiastowej zmiany. Akurat przy Łazienkowskiej nadchodził właśnie taki czas – czas zmian. Zmieniali tak dużo, że całkowicie przemeblowali klub.
W Legii było gruzowisko
Jesień 2021 roku pozostawiła w Legii zgliszcza. Legii, której piłkarze ledwie pół roku wcześniej odbierali medale za mistrzostwo kraju. Złota jesień, która zaczęła się dla klubu prestiżowymi zwycięstwami w Lidze Europy, błyskawicznie zamieniła się w jesień czarną, upiorną i wręcz katastroficzną. Przed klubem z największym budżetem w Ekstraklasie otworzyły się wrota piekieł, w których mógł zobaczyć siebie zdegradowanego do pierwszej ligi jako karę za krótkowzroczność, chaos z trenerami i beznadziejną formę zawodników. W Legii runęło na każdym piętrze. Piłkarskim, bo ściągnięto graczy, którzy nigdy nie powinni do niej trafić. Trenerskim, bo drużynę przez pięć miesięcy zdążyło poprowadzić trzech szkoleniowców. Dyrektorskim, bo dyrektora sportowego odwołano za okno transferowe i posadzenie na stanowisku trenera niedoświadczonego – Marka Gołębiewskiego. No i właścicielskim, gdzie Dariusz Mioduski doszedł do ściany. A to wszystko po kolejnej porażce doprawione zostało atakiem kibiców Legii na autokar z jej piłkarzami.
Gruzowisko przy Łazienkowskiej unaoczniło tylko, jak chwiejne okazało się to, co do tej pory zbudowano. Nie wiadomo było, co szybciej się pogarsza – reputacja Legii czy jej wyniki.
Boże, niech wreszcie to się skończy
Piłkarze Legii, tamtej jesieni od pewnego momentu już nałogowi przegrani, wychodzili na boisko z nastawieniem: „Dobra, to jest ten mecz, w którym się przełamiemy. Nie można mieć tyle pecha”. – Nagle się okazywało, że jednak można – puentuje Miszta. – Po kolejnej porażce uspokajałeś siebie: „Trzeba zresetować głowę. Masz cały tydzień na przygotowanie się do weekendu”. Przychodził mecz i nagle jakby nas nie było. W Lidze Europy sobie radziliśmy, a nie potrafiliśmy się przestawić. To było dziwne. Wygrywasz 1:0 z Leicester, a trzy dni później jedziesz do Gdańska i przegrywasz z Lechią 1:3. Dlaczego? O co tutaj chodzi? – stawia pytania bramkarz Legii.
Swoje wnioski dorzuca też Mioduski. – Legia nie jest przyzwyczajona do przegrywania. Takie sytuacje zdarzają się sporadycznie, to nie jest nasz chleb powszedni. Jeżeli drużyna wpada w spiralę porażek, to klubowi nie tak łatwo sobie z tym radzić. Bo wtedy wszystko jest inne. Atmosfera, klimat – właściciel klubu mówi o czasie, gdy w żyłach piłkarzy Legii płynął strach.
– To wszystko się skumulowało – słyszę od osoby ze sztabu Legii. – Gdzie nie spojrzeć, tam wszędzie się paliło. W kontekście całości lepiej było zrobić dwa kroki do tyłu, a nie cały czas tupać nogami z myślą: „My jesteśmy Legia, my będziemy dominować”. To już nie działało. Z boku narastającej bojaźni w zespole przyglądał się Jakub Jeleński, wówczas dziennikarz klubowych mediów Legii. Pamięta mecz w Płocku, gdzie warszawianie stracili gola w 37. minucie. – W tamtym dniu Max Verstappen walczył z Lewisem Hamiltonem o swój pierwszy tytuł mistrzowski w Formule 1. Po golu dla Wisły powiedziałem koledze: „Teraz to już równie dobrze można by Verstappena włączyć, bo tu już nic się nie wydarzy”. Jak Legia traciła gola, to było wiadomo, że już po niej. I wtedy w Płocku skończyło się tak samo, przegrała 0:1 – opowiada dziennikarz Canalu+ Sport.
Piłkarze Legii z nadzieją spoglądali w kalendarz, wypatrując daty ostatniego meczu. Fatalna runda kończyła się dla nich 19 grudnia. Pięć dni przed Wigilią po raz kolejny rozdali prezenty, tym razem przegrywając u siebie 0:3 z Radomiakiem. – Pamiętam kibiców z Radomia świętujących z Żyletą. Mimo że jest zgoda, sam też grałem w Radomiaku i mocno kibicuję temu klubowi, to jednak było dla nas upokorzenie – przyznaje Miszta. – Fetowanie wygranej gości, a do nas krzyczenie wulgaryzmów, żebyśmy sobie poszli, nie było zbyt fajne. Każdemu przeszło przez głowę: „Boże, niech wreszcie to się skończy”.
Nie chciał znajomych na meczach
Jesienią statek z napisem „Legia” tonął, a przez liczne dziury na pokład wlewało się coraz więcej wody. Jedną z największych wyrw, którą musieli załatać przy Łazienkowskiej, była gra obronna. Legia traciła średnio 1,8 gola na mecz (30 bramek w 18 spotkaniach).
– Trudno wskazać, od czego zaczęło się psuć. W Lidze Europy wystartowaliśmy świetnie i mieliśmy dwie wygrane. Za to w Ekstraklasie wystarczyła jedna bramka i traciliśmy pewność. W nogach paraliż, bez żadnej kreacji, jakichś akcji. Kompletnie nic, jakby odcięło nam prąd. Po kilku przegranych z rzędu zaczyna ci to wchodzić do głowy. Nie wszyscy potrafią wtedy pokazać atuty, zaczyna się granie na alibi. A jak nie podejmujesz ryzyka, to ciężko cokolwiek zrobić – Mateusz Wieteska odtwarza tamtą jesień. Miszta: – Wychodzisz na boisko po siódmej czy ósmej porażce, tracisz bramkę i myślisz sobie: „Ja pier...ę, znów! Znów to samo”. Patrzysz po trybunach, zaczynają z tobą jechać. I nie wiesz, co masz zrobić. Próbujesz grać normalnie, wszystko robisz normalnie, ale czegoś brakuje. Wpadłeś do bębna i nie masz jak się z niego wydostać. Pamiętam, że nie chciałem, by ktokolwiek ze znajomych przychodził na nasze mecze.
Myśli legionistów krążyły już tylko wokół odpoczynku od piłki. – Ostatnie miesiące nas wypaliły, nie potrafiliśmy poskładać w głowach, jak wyplątać się z tego kryzysu. Potrzebowaliśmy przerwy. Każdy mógł ochłonąć, dostał czas, żeby przemyśleć to, co nas spotkało – zwraca uwagę Wieteska.
Woleli grać na wyjeździe
Aleksandar Vuković wspomina, że przejął drużynę z mnóstwem problemów, a jednym z nich była nieprzychylność własnych kibiców. – Nieufność z ich strony przechodziła w szyderę i trzeba było przy tym wyjść na boisko. Dzisiaj wszyscy śpiewają, że „Cała Legia zawsze razem”, ale pamiętam pierwsze mecze u siebie w roli trenera, gdy cały stadion kibicował Zagłębiu Lubin i Radomiakowi – opowiada szkoleniowiec.
Kibice nie ufali piłkarzom, nie ufali właścicielowi klubu, a złość demonstrowali podczas meczów. W różny sposób. Przerabiali weselne przyśpiewki. „Oni temu winni, wypier...ć stąd powinni” – to o zawodnikach. Albo o Mioduskim: „Łubu dubu, wypier...j z tego klubu”. Wieteska: – Grasz u siebie i czujesz, jakbyś był na wyjeździe. A w sumie wolisz tam grać, bo nie słyszysz tak dobrze, co o tobie śpiewają. Obcokrajowcy w większości tych słów nie rozumieli, ale część piłkarzy mogła sobie z tym nie radzić. Praktycznie od połowy jesieni w każdym meczu w Warszawie kibice z nami jechali. W Legii tak jest, gdy nie ma wyników. Do tego trzeba się przyzwyczaić, a nowi nie za bardzo umieli. Czasami kibice nas zatrzymywali, musieliśmy z nimi rozmawiać. Niektórzy nigdy czegoś takiego nie widzieli. W sumie baliśmy się brać za to odpowiedzialność. Młodsi czekają na starszych, aż się odezwą. Dla każdego to niewdzięczna, nieprzyjemna sytuacja. Nikt nie wie, jak się zachować. Byłem młodszy, niby doświadczony, ale podczas rozmów z kibicami chowałem głowę w piasek. Przytakiwałem i bardziej dusiłem wszystko w sobie.
Patryk Sokołowski przed transferem do Legii doskonale znał atmosferę trybun przy Łazienkowskiej, bo wielokrotnie sam na nich siedział. Teraz trafił jednak w sam środek burzy, a błyski i grzmoty mogły się skończyć tylko wraz z poprawą wyników. – Nie miałem porównania, bo nie grałem w Legii przy wypełnionym stadionie. Przyszedłem, gdy kibice byli już wściekli po porażkach. Nie rozczarowałem się, bo wiedziałem o tym w momencie podpisywania kontraktu. To mogło być trudniejsze dla tych, którzy wcześniej zdobywali mistrzostwa z Legią przy pełnych trybunach – zauważa wychowanek Legii. Miszta ma pośród kibiców wielu kolegów, przyjaciół. – Wśród nich też nikt nie dowierzał, o co chodzi. Spotykaliśmy się, ale o czym tu rozmawiać? Co mam im powiedzieć? Przegrywamy? No przegrywamy. Czy nie chcemy wygrywać? Przecież gramy najlepiej, jak potrafimy. Oni też nie mogli zrozumieć: jak to jest, że wygrywasz z Leicester, wygrywasz w Europie, a przyjeżdża Stal Mielec i nie dajesz rady? – pyta retorycznie bramkarz. Jako jeden z nielicznych piłkarzy Legii mógł liczyć na wsparcie Żylety. Po meczach kibice z tej trybuny skandowali jego nazwisko. – Jestem im za to wdzięczny, to mi pomagało i mocno napędzało. Bo już z innymi kibicami miałem różne przykre sytuacje. Wychodziłem z domu, a ktoś mnie zaczepiał, wytykał. Siedzę na kawie i słyszę: „Spier...j na trening, a nie siedzisz w galerii. Masz czas na kawę, a nie masz czasu trenować?”. Żeby wyjść z dziewczyną na kolację, to tak średnio mi się chciało. Wolałem się nie narażać na nieprzyjemne sytuacje.
Wieteska: – Zaczyna się przerwa zimowa po rozczarowującej rundzie. Zaraz święta, masz wolne. I zastanawiasz się, czy iść ze znajomymi na kolację. Wstyd było pokazać się na mieście. Jesteś w restauracji i wytykają cię palcami, że tam siedzi nieudacznik.
Vuković pomógł, bo chodziło o jego klub
Pierwszego dnia grudnia pracę w Legii jako wicedyrektor sportowy rozpoczął Paweł Tomczyk, a 11 dni po zatrudnieniu razem z Mioduskim jechał na mecz do Płocka. Po drodze rozmawiali o pozycji Gołębiewskiego, młodego trenera, któremu półtora miesiąca wcześniej wręczono strażacki hełm i kazano gasić pożar w Legii. Od tamtego momentu ogień jeszcze się rozprzestrzenił. Czy Legia z nim jako trenerem jest w stanie wyjść z kryzysu? Czy może zostać do końca sezonu? – zastanawiali się, rozmawiając przy okazji o innych strażakach. W Legii czekali już na Marka Papszuna, któremu w czerwcu wygasał kontrakt z Rakowem, ale zanosiło się, że zatrudnienie kolejnego tymczasowego trenera przed jego przyjściem będzie nieuniknione. Zaraz zaczynała się zimowa przerwa, czas na roszady wydawał się dobry. Po porażce z Wisłą okazało się, że trenera muszą szukać już teraz – Gołębiewski sam rzucił ręcznik. W Legii musieli więc znaleźć kogoś, kto przypilnuje, żeby Papszun nie zaczynał z drużyną
W części 4. reportażu opiszemy m.in., jaki wpływ na zapaść Legii miało to, co działo się w klubowych gabinetach, przedstawimy kulisy odejścia dyrektora sportowego Radosława Kucharskiego i wyjaśnimy, jak własne błędy naprawiał prezes Dariusz Mioduski.
w pierwszej lidze. Kandydatów było dwóch: Leszek Ojrzyński i Aleksandar Vuković.
Ten pierwszy był akurat w Płocku na meczu Legii. Na trybunach spotkał Tomczyka. Znali się dobrze, Ojrzyński prowadził go jako piłkarza w Wiśle. – Oczywiście rozmawialiśmy wtedy z Leszkiem o sytuacji w Legii. Po dymisji Marka stał się jednym z kandydatów – potwierdza Tomczyk. Razem z Kucharskim rozpoczęli rozmowy. Ojrzyński nie miał klubu, był dostępny i znany z trzymania dyscypliny wśród piłkarzy, co akurat w Legii mogło wpłynąć na poprawę jej wyników. Umiał też szybko scalić drużynę, czego przy Łazienkowskiej potrzebowali. Naturalnym kandydatem był Vuković, trenerski wychowanek Legii. Jako piłkarz dwa razy zdobył z nią mistrzostwo kraju, a po zakończeniu kariery niczym pomocnik u szewca przyuczał się na warszawskim Solcu do zawodu trenera u kolejnych szkoleniowców. Co jakiś czas wywoływano go jako trenera tymczasowego, gdy Legia zaczynała pogrążać się wywołanym przez siebie wirem zwalniania i zatrudniania coraz to nowych szefów drużyny. Pierwszą poważną i samodzielną szansę Vuković dostał w 2019 roku, tamten sezon zakończył jako mistrz Polski, ale później i jego zabrał wspomniany wir. Miał wciąż ważny kontrakt, gdy legijny nurt pogrążył kolejnych śmiałków – najpierw Czesława
Michniewicza, a później Gołębiewskiego. Wywołana tym destabilizacja zepchnęła drużynę blisko przepaści. Rozmawiali we trzech. Z jednej strony usiadł Kucharski z Tomczykiem, a naprzeciwko Vuković. Pierwsi zastanawiali się, jak uratować Legię, ten ostatni miał za to odpowiadać. Znamienne, że pół roku później żadnego z nich nie będzie już w klubie. – Różne sytuacje spotkały cię w Legii. Jeśli teraz przyjdziesz, to będziesz potrafił się od tego odciąć? – chciał wiedzieć Tomczyk.
– To też mój klub. To, co było, mnie nie interesuje. Wiem, co jest teraz. I chcę pomóc, bo pali się i trzeba ten pożar ugasić – zadeklarował serbski trener. Tomczyk zapamiętał, że była w nim ogromna chęć udowodnienia, że umie wyciągnąć zespół z dołka. Kucharski wskazywał, że „»Vuko« potrafi zjednoczyć drużynę, ekipę robi od razu”. Argumentem przemawiającym za Vukoviciem była też ważna umowa z Legią, bo przeżywający finansowe kłopoty klub szukał oszczędności.
– Znał zespół, bo przyjeżdżał na mecze, obserwował. Wiedział, kogo chce w sztabie – wspomina były wicedyrektor sportowy Legii. – Leszek musiałby to wszystko diagnozować, a „Vuko” był na bieżąco. No i pobierał pensję z Legii. Całość składała się na to, że będzie najlepszym rozwiązaniem. Teraz tylko musiał ustalić warunki powrotu z prezesem Mioduskim. Nad powrotem Vukovicia zastanawiał się Kucharski już wcześniej, zaraz po rozwodzie klubu z Michniewiczem, ale wtedy jeszcze ta kandydatura nie miała poparcia na górze w Legii. Być może obawiano się, jak taki ruch zostanie odebrany wizerunkowo, bo przecież ponad rok wcześniej Vuković został zwolniony zaledwie dwa i pół miesiąca po tym, jak przedłużył kontrakt do czerwca 2022 roku.
W październiku 2021 roku, krótko po odejściu Michniewicza z Legii, Vuković udzielił wywiadu serwisowi sport. pl. W tej rozmowie przebija się żal do Mioduskiego za to, że tak szybko go zdymisjonował.
„Dlaczego Legia tak często zwalnia trenerów?” – chciał wiedzieć dziennikarz. „Najprostsza odpowiedź to, że ma takiego prezesa. Bo to przecież nie Legia zwalnia trenerów, a prezes. Takie jest jego prawo i natura pracy. A że podejmuje takie decyzje regularnie? No tym się cechuje. W ostatnich latach dał się już poznać z tej strony. Może kiedyś Dariusz Mioduski zbuduje sobie jakiegoś trenera, bo to też działa w ten sposób, że piłkarzy buduje przede wszystkim trener, a trenerów przede wszystkim może zbudować prezes” – przemówił Vuković.
Półtora miesiąca później Mioduski znów stał się jego przełożonym.
Co w tak trudnym dla siebie, wymagającym czasie zyskiwała Legia z Vukoviciem na ławce? Kogoś, kto zna klimat tego klubu, środowisko i zdaje sobie sprawę ze wszystkich mechanizmów wokół. Vuković nie tyle umiał poruszać się w legijnym świecie, ile mógł być w nim przewodnikiem. – Presja spadająca na Legię z różnych stron wymaga szczególnego zrozumienia, a ten trener nie potrzebował czasu, żeby się tego uczyć. Znajomość klubu, zawodników, infrastruktury, procesów decyzyjnych już na starcie była ogromnym atutem – wylicza Bartosz Zasławski, rzecznik prasowy Legii.
Nie wytłumaczyłby się po spadku
Vuković nie od razu zgodził się przyjąć ofertę powrotu do Legii. Dzwonił do znajomych, pytał o zdanie. – Nie musiałem wracać, zdecydowała więź z klubem i moment, w którym Legia się znalazła. Poniekąd to była moja ostatnia szansa, ale i ogromne zagrożenie, gdyby nie udało się wyprowadzić drużyny na prostą. Idealna okazja, żeby na dobre wyleczyć się z zawodu trenera. Kto by mi zaufał po spadku z Legią? Nie wytłumaczyłbym się z tego. Niedobrze było jednak myśleć w tych kategoriach – ocenia po prawie dwóch latach serbski szkoleniowiec.
Vuković przed powrotem do Legii, kiedy miał jeszcze wolne, pojechał na kilka godzin do Częstochowy. Chciałem przyjrzeć się, jak pracuje Marek Papszun. Obejrzał trening Rakowa. – Media pisały, że Marek może być trenerem Legii. Rozmawialiśmy o jej sytuacji. Nie mógł się nadziwić: „To przerażające. Legia nie jest w stanie z nikim wygrać. Z nikim”.
Vuković przejmował outsidera, który z 16 ligowych meczów przegrał 12 i 4 wygrał. Owszem, Legia miała jeszcze dwa spotkania zaległe, lecz przy takiej formie zespołu dawno już przestały być one wentylem bezpieczeństwa. „Spokojnie, mamy jeszcze zaległe mecze” – przypominano głośno na Łazienkowskiej po pierwszych porażkach. Wraz z kolejnymi przegranymi o ligowych zaległościach mówiono coraz ciszej i ciszej. I w tej ciszy Legia opadła na ostatnie miejsce z lichymi 12 punktami.
– Z tych zaległych meczów dodawaliśmy sobie wirtualne punkty, wzajemnie się uspokajając: „Z sześcioma więcej będziemy wyżej w tabeli”. Byliśmy zagubieni, żyliśmy w złym przeświadczeniu, że samo coś się zrobi – przyznaje Bartosz Slisz. ***** A już od 2 lutego na platformie Prime Video dostępny będzie serial dokumentalny „Legia. Do końca”, który pokaże życie klubu od szatni. Sześcioodcinkowy serial koncentruje się na pełnym wyzwań sezonie 2022/2023 – czasie odrodzenia i powrotu Legii po trudnym sezonie 2021/2022. Piłkarzy i pracowników klubu zobaczymy też jako mężów, ojców, kumpli, którzy uchylają drzwi do życia prywatnego...