WACŁAW SKARUL TA BLIZNA CIĄGLE BOLI
Byłem przeciwny, ale bardzo mu zależało, żebym zaakceptował jego decyzję. Pamiętam tę grzeczną minę żarliwie proszącego dzieciaka, który za wszelką cenę chce ode mnie usłyszeć: tak, zostań zawodowym kolarzem – opowiada o wielkim Joachimie Halupczoku jego
– Kiedy usłyszał pan pierwszy raz o Joachimie Halupczoku? WACŁAW SKARUL: Byłem pracownikiem Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Na uczelni nadzorowałem prowadzenie badań wydolnościowych między innymi dla kolarzy – z całej Polski i z wszystkich grup wiekowych. Liczba badanych zawodników była oczywiście duża, trwało to wiele tygodni. Do laboratorium zgłaszało się kilku kolarzy dziennie i nie mam pewności, czy spotkałem wtedy Achima, bo mogło się zdarzyć, że prowadziłem na przykład zajęcia dydaktyczne ze studentami, ale dobrze pamiętam jego wyniki.
– Co zaskakującego w nich było? Mocno wyróżniały się na tle rówieśników, czyli szesnastolatków. Potem zobaczyłem go w jakimś ogólnokrajowym wyścigu, gdy stał na podium. Był dość wysoki jak na swój wiek, ale też bardzo szczupły, można powiedzieć, że wychudzony. Pomyślałem sobie, że taki „pająk”, a już zdobywa medale. Wtedy skojarzyłem go z tamtymi wynikami badań z AWF.
– Pierwsze zauważalne w większej skali osiągnięcia miał w 1986 roku, kiedy zajął siódme miejsce na MŚ juniorów w Casablance.
I właśnie po tym występie został powołany do seniorskiej kadry, którą prowadziłem razem z Ryszardem Szurkowskim. W tej grupie było osiemnastu zawodników, ale Achim miał szczególny status, bo z Ryśkiem wprowadziliśmy zasadę, że w kadrze zawsze powinno być miejsce dla dwóch młodych i perspektywicznych zawodników. To jest zawsze bardzo trudny moment dla młodego kolarza, kiedy wchodzi w świat seniorski i mówiąc kolokwialnie, dostaje w łeb. Dlatego uznaliśmy, że dla najzdolniejszych juniorów pierwszy rok z kadrą seniorską to czas na dojrzewanie. W tym okresie nie mieliśmy wobec nich żadnych sportowych oczekiwań. Wyjaśniłem wtedy Achimowi: „Jesteś pierwszoroczniakiem, dlatego nic nie musisz. Masz trenować, jeździć na wyścigi i startować, ale twoje wyniki nie mają na razie żadnego znaczenia, bo to jest czas na adaptację, a nie na wygrywanie”. Na dodatek taki młody kolarz dostawał mentora, czyli doświadczonego kolarza, który był przy nim zawsze przed wyścigiem, w jego trakcie i po nim, aby mu podpowiadać taktykę, doradzać, wspierać i zwyczajnie się nim opiekować. Takim mentorem wyznaczonym przeze mnie dla Achima był Marek Leśniewski.
– A jaki Halupczok miał charakter? Czuł się mocny i ta hardość z niego wychodziła na każdym kroku, czy jednak jako żółtodziób w kadrze seniorów znał swoje miejsce w szeregu i nie próbował się wy- chylać?
To był dobrze wychowany i bystry młody człowiek. Nie miał problemów ze zdaniem matury, co w tamtym okresie, delikatnie mówiąc, nie było regułą. Dostawał bardzo cenne wsparcie od klubowego trenera Mariana Staniszewskiego z LKS Ziemi Opolskiej.
– Mówimy o pokorze. A co z parciem do wygrywania?
Jedno drugiego rzecz jasna nie wyklucza. Kindersztuba przydaje się w przestrzeganiu dyscypliny, ale gdy wsiada się na rower, ważne stają się też inne cechy. Achim był zadziorny, miał pazur do ścigania, chciał być najlepszy. To w nim było. Muszę jednak podkreślać, że był zwyczajnie grzeczny, umiał mówić: dzień dobry, proszę, przepraszam, dziękuję. Gdzie mu tam do kilku innych, którzy zawsze potrafili podgrzać atmosferę. Nie, Achim taki nie był.
– Na oczach całej Polski było widać, jak dynamicznie rozwijał się jego talent. Szóste miejsce w debiucie na prestiżowym Wyścigu Pokoju, srebro olimpijskie w jeździe drużynowej na czas, czwarte miejsce w kolejnym Wyścigu Pokoju, wicemistrzostwo świata w drużynie i wreszcie indywidualne mistrzostwo świata. A to wszystko tylko od maja 1988 roku do sierpnia 1989! Strasznie żal mi tych przegranych drużynowych rywalizacji z ekipami NRD na igrzyskach olimpijskich i na mistrzostwach świata. Obie historie mają dramaturgię, od tamtych wydarzeń żyję w niezachwianym przeświadczeniu, że powinniśmy mieć dwa złote medale. Podczas drużynowej jazdy na czas w Seulu chłopaki na trasie dogonili Kanadyjczyków, minęli ich, ale ci się zebrali i wyprzedzili naszych. Polacy znowu docisnęli, lecz najpierw zgodnie z przepisami musieli zachować odstęp, zanim po raz drugi ich wyprzedzili. Wszystko musiało potrwać, szarpanina z Kanadyjczykami mogła nas kosztować te sześć i pół sekundy brakujących do NRD i mistrzostwa olimpijskiego, którego polskie kolarstwo ciągle nie ma.
– Rok później ma MŚ w Chambéry był pan jeszcze bardziej rozczarowany…
Tam o braku złota zaważył defekt roweru Andrzeja Sypytkowskiego. Po igrzyskach w Seulu, kiedy zostałem głównym trenerem kadry, otrzymaliśmy od Colnago pierwsze rowery karbonowe. Wystartowaliśmy na nich w MŚ, a rowery z igrzysk poszły jako zapas, znacząco się jednak one różniły. W czasie mistrzostw wyraźnie prowadziliśmy, kiedy „Sypek” złapał gumę. Podjąłem wówczas prawdopodobnie złą decyzję, żeby zmienić cały rower.
– A należało wymienić jedynie tylne koło?
Całkiem możliwe, że tak, choć zawsze łatwiej ocenia się już po wyścigu. W każdym razie na tym zapasowym, olimpijskim rowerze, na którym nie trenowaliśmy już przed mistrzostwami, Sypytkowski przestał jechać. Mieliśmy przewagę ponad 20 sekund, lecz po wymianie roweru spadliśmy na trzecie–czwarte miejsce, bo kazałem chłopakom poczekać na Andrzeja. Potem nie złapali od razu odpowiedniego rytmu, a gdy już ponownie się rozpędzili, na jednym z podjazdów Andrzej zaczął odstawać. Wtedy kazałem im jechać we trójkę.
– Może od razu po defekcie powinni jechać bez oglądania się na czwartego?
To jest znowu dyskusja w sytuacji gdy wiemy, jak wyścig się potoczył. Jazda w trójkę jest bardzo ryzykowna, bo jeżeli wtedy coś się stanie, ktoś ma kryzys, to już zupełny koniec, nie ma marginesu na błąd. Chłopaki zaczęły w trzech odrabiać straty, a ogromną robotę wykonał Marek Leśniewski, bo Zenek Jaskuła i Achim Halupczok mieli już bardzo ciężko. W zaistniałej sytuacji srebrny medal był szczytem możliwości. A wygrała znowu NRD.
– A jednak medal wcale was nie ucieszył.
Katowicki „Sport” dał tytuł „Srebrne łzy Skarula” i miał rację, bo ja po tym wyścigu płakałem i nie były to łzy szczęścia. Strasznie trudno było mi przyjąć porażkę, bo wiedziałem, jak blisko było złoto, do którego starannie przygotowywaliśmy się od Seulu. Byłem tak rozczarowany, że nie dawałem się namówić na żaden wywiad. Siedzieliśmy wszyscy w naszym boksie i płakaliśmy. podjazd, wszyscy raczej łapią na chwilę lekki luz, puszczają nogi, sięgają po bidony i do kieszeni, żeby się posilić. A za moment faktycznie zaczynał się ostry zjazd, gdzie rozpędzano się do 80–90 kilometrów na godzinę i potem już wjazd do miasteczka i prosta finiszowa.
– I na tym „fałszywym zjeździe” zaatakował Polak, lecz i tak postąpił trochę inaczej.
Zakładaliśmy, że depnie na przedostatnim okrążeniu, ale on ruszył rundę wcześniej.
–
Dlaczego
zaatakował
wcześniej?