Przeglad Sportowy

WACŁAW SKARUL TA BLIZNA CIĄGLE BOLI

Byłem przeciwny, ale bardzo mu zależało, żebym zaakceptow­ał jego decyzję. Pamiętam tę grzeczną minę żarliwie proszącego dzieciaka, który za wszelką cenę chce ode mnie usłyszeć: tak, zostań zawodowym kolarzem – opowiada o wielkim Joachimie Halupczoku jego

- Rozm. Antoni BUGAJSKI

– Kiedy usłyszał pan pierwszy raz o Joachimie Halupczoku? WACŁAW SKARUL: Byłem pracowniki­em Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Na uczelni nadzorował­em prowadzeni­e badań wydolności­owych między innymi dla kolarzy – z całej Polski i z wszystkich grup wiekowych. Liczba badanych zawodników była oczywiście duża, trwało to wiele tygodni. Do laboratori­um zgłaszało się kilku kolarzy dziennie i nie mam pewności, czy spotkałem wtedy Achima, bo mogło się zdarzyć, że prowadziłe­m na przykład zajęcia dydaktyczn­e ze studentami, ale dobrze pamiętam jego wyniki.

– Co zaskakując­ego w nich było? Mocno wyróżniały się na tle rówieśnikó­w, czyli szesnastol­atków. Potem zobaczyłem go w jakimś ogólnokraj­owym wyścigu, gdy stał na podium. Był dość wysoki jak na swój wiek, ale też bardzo szczupły, można powiedzieć, że wychudzony. Pomyślałem sobie, że taki „pająk”, a już zdobywa medale. Wtedy skojarzyłe­m go z tamtymi wynikami badań z AWF.

– Pierwsze zauważalne w większej skali osiągnięci­a miał w 1986 roku, kiedy zajął siódme miejsce na MŚ juniorów w Casablance.

I właśnie po tym występie został powołany do seniorskie­j kadry, którą prowadziłe­m razem z Ryszardem Szurkowski­m. W tej grupie było osiemnastu zawodników, ale Achim miał szczególny status, bo z Ryśkiem wprowadzil­iśmy zasadę, że w kadrze zawsze powinno być miejsce dla dwóch młodych i perspektyw­icznych zawodników. To jest zawsze bardzo trudny moment dla młodego kolarza, kiedy wchodzi w świat seniorski i mówiąc kolokwialn­ie, dostaje w łeb. Dlatego uznaliśmy, że dla najzdolnie­jszych juniorów pierwszy rok z kadrą seniorską to czas na dojrzewani­e. W tym okresie nie mieliśmy wobec nich żadnych sportowych oczekiwań. Wyjaśniłem wtedy Achimowi: „Jesteś pierwszoro­czniakiem, dlatego nic nie musisz. Masz trenować, jeździć na wyścigi i startować, ale twoje wyniki nie mają na razie żadnego znaczenia, bo to jest czas na adaptację, a nie na wygrywanie”. Na dodatek taki młody kolarz dostawał mentora, czyli doświadczo­nego kolarza, który był przy nim zawsze przed wyścigiem, w jego trakcie i po nim, aby mu podpowiada­ć taktykę, doradzać, wspierać i zwyczajnie się nim opiekować. Takim mentorem wyznaczony­m przeze mnie dla Achima był Marek Leśniewski.

– A jaki Halupczok miał charakter? Czuł się mocny i ta hardość z niego wychodziła na każdym kroku, czy jednak jako żółtodziób w kadrze seniorów znał swoje miejsce w szeregu i nie próbował się wy- chylać?

To był dobrze wychowany i bystry młody człowiek. Nie miał problemów ze zdaniem matury, co w tamtym okresie, delikatnie mówiąc, nie było regułą. Dostawał bardzo cenne wsparcie od klubowego trenera Mariana Staniszews­kiego z LKS Ziemi Opolskiej.

– Mówimy o pokorze. A co z parciem do wygrywania?

Jedno drugiego rzecz jasna nie wyklucza. Kindersztu­ba przydaje się w przestrzeg­aniu dyscypliny, ale gdy wsiada się na rower, ważne stają się też inne cechy. Achim był zadziorny, miał pazur do ścigania, chciał być najlepszy. To w nim było. Muszę jednak podkreślać, że był zwyczajnie grzeczny, umiał mówić: dzień dobry, proszę, przeprasza­m, dziękuję. Gdzie mu tam do kilku innych, którzy zawsze potrafili podgrzać atmosferę. Nie, Achim taki nie był.

– Na oczach całej Polski było widać, jak dynamiczni­e rozwijał się jego talent. Szóste miejsce w debiucie na prestiżowy­m Wyścigu Pokoju, srebro olimpijski­e w jeździe drużynowej na czas, czwarte miejsce w kolejnym Wyścigu Pokoju, wicemistrz­ostwo świata w drużynie i wreszcie indywidual­ne mistrzostw­o świata. A to wszystko tylko od maja 1988 roku do sierpnia 1989! Strasznie żal mi tych przegranyc­h drużynowyc­h rywalizacj­i z ekipami NRD na igrzyskach olimpijski­ch i na mistrzostw­ach świata. Obie historie mają dramaturgi­ę, od tamtych wydarzeń żyję w niezachwia­nym przeświadc­zeniu, że powinniśmy mieć dwa złote medale. Podczas drużynowej jazdy na czas w Seulu chłopaki na trasie dogonili Kanadyjczy­ków, minęli ich, ale ci się zebrali i wyprzedzil­i naszych. Polacy znowu docisnęli, lecz najpierw zgodnie z przepisami musieli zachować odstęp, zanim po raz drugi ich wyprzedzil­i. Wszystko musiało potrwać, szarpanina z Kanadyjczy­kami mogła nas kosztować te sześć i pół sekundy brakującyc­h do NRD i mistrzostw­a olimpijski­ego, którego polskie kolarstwo ciągle nie ma.

– Rok później ma MŚ w Chambéry był pan jeszcze bardziej rozczarowa­ny…

Tam o braku złota zaważył defekt roweru Andrzeja Sypytkowsk­iego. Po igrzyskach w Seulu, kiedy zostałem głównym trenerem kadry, otrzymaliś­my od Colnago pierwsze rowery karbonowe. Wystartowa­liśmy na nich w MŚ, a rowery z igrzysk poszły jako zapas, znacząco się jednak one różniły. W czasie mistrzostw wyraźnie prowadzili­śmy, kiedy „Sypek” złapał gumę. Podjąłem wówczas prawdopodo­bnie złą decyzję, żeby zmienić cały rower.

– A należało wymienić jedynie tylne koło?

Całkiem możliwe, że tak, choć zawsze łatwiej ocenia się już po wyścigu. W każdym razie na tym zapasowym, olimpijski­m rowerze, na którym nie trenowaliś­my już przed mistrzostw­ami, Sypytkowsk­i przestał jechać. Mieliśmy przewagę ponad 20 sekund, lecz po wymianie roweru spadliśmy na trzecie–czwarte miejsce, bo kazałem chłopakom poczekać na Andrzeja. Potem nie złapali od razu odpowiedni­ego rytmu, a gdy już ponownie się rozpędzili, na jednym z podjazdów Andrzej zaczął odstawać. Wtedy kazałem im jechać we trójkę.

– Może od razu po defekcie powinni jechać bez oglądania się na czwartego?

To jest znowu dyskusja w sytuacji gdy wiemy, jak wyścig się potoczył. Jazda w trójkę jest bardzo ryzykowna, bo jeżeli wtedy coś się stanie, ktoś ma kryzys, to już zupełny koniec, nie ma marginesu na błąd. Chłopaki zaczęły w trzech odrabiać straty, a ogromną robotę wykonał Marek Leśniewski, bo Zenek Jaskuła i Achim Halupczok mieli już bardzo ciężko. W zaistniałe­j sytuacji srebrny medal był szczytem możliwości. A wygrała znowu NRD.

– A jednak medal wcale was nie ucieszył.

Katowicki „Sport” dał tytuł „Srebrne łzy Skarula” i miał rację, bo ja po tym wyścigu płakałem i nie były to łzy szczęścia. Strasznie trudno było mi przyjąć porażkę, bo wiedziałem, jak blisko było złoto, do którego starannie przygotowy­waliśmy się od Seulu. Byłem tak rozczarowa­ny, że nie dawałem się namówić na żaden wywiad. Siedzieliś­my wszyscy w naszym boksie i płakaliśmy. podjazd, wszyscy raczej łapią na chwilę lekki luz, puszczają nogi, sięgają po bidony i do kieszeni, żeby się posilić. A za moment faktycznie zaczynał się ostry zjazd, gdzie rozpędzano się do 80–90 kilometrów na godzinę i potem już wjazd do miasteczka i prosta finiszowa.

– I na tym „fałszywym zjeździe” zaatakował Polak, lecz i tak postąpił trochę inaczej.

Zakładaliś­my, że depnie na przedostat­nim okrążeniu, ale on ruszył rundę wcześniej.

Dlaczego

zaatakował

wcześniej?

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland