JAN ERLICH
Urodzony 9 stycznia 1947 roku w Gdyni, zmarł 30 sierpnia 1995 w Degerfors; pomocnik; kluby: Arka Gdynia (do 1967), Legia II Warszawa (1967), Zawisza Bydgoszcz (1968), Arka Gdynia (1969–73), Śląsk Wrocław (1973–78, 105 meczów/14 goli), Lechia Gdańsk (1978–81), Degerfors IF (1981–83)*
Mistrz Polski 1977, zdobywca Pucharu Polski 1976
Reprezentacja 2 mecze/0 goli
* uwzględnione są mecze i gole tylko w najwyższej klasie rozgrywkowej w danym kraju przydawało mu się w piłce – zauważa Pawłowski.
– Z Zygmuntem Garłowskim odwiedziliśmy go kilka razy na tych jego Kaszubach. Gdy zaczął gadać ze znajomymi po kaszubsku, zdawało się nam, że jesteśmy za granicą. U Jasia zawsze fajnie spędzało się czas. Wypiło się kawę albo piwko, pogadało. Jego syn Mariusz jest w tym samym wieku co mój Paweł. Razem się bawili. Często było tak, że my z Jasiem mieliśmy trening, a nasze dzieci obok kopały piłkę. No i oczywiście muszę wspomnieć o jego żonie, Gieni. Przyjaźniliśmy się całymi rodzinami – zaznacza Kalinowski.
– To był zawodnik niezwykle dużo biegający i walczący. Tacy są bezcenni, bo gdy drużynie nie układa się mecz, potrafią dać impuls do walki. Nam Janek często dawał. Bez niego trudno byłoby myśleć Śląskowi o mistrzostwie Polski. Jego rolę można porównać do tej, jaką w wielkiej drużynie Kazimierza Górskiego miał Zygmunt Maszczyk, zresztą wcale nie był od niego gorszy. Dziś powiedzielibyśmy, że pozycja numer sześć albo jak trzeba, to osiem. Ale muszę to uściślić: nie był piłkarzem od czarnej, czyli niewdzięcznej roboty, bo jego było widać na boisku, miał całkiem niezłą technikę – charakteryzuje Erlicha Pawłowski.
– W szatni nie należał do liderów, wolał koncentrować się na sobie. Motywowanie i mobilizowanie drużyny należało do innych – informuje Kwiatkowski. A Pawłowski dodaje: – Lubił żarty. Gdy na obozie w Kirach kazali nam grać w piłkę w głębokim śniegu i w takich warunkach oczywiście błyszczeli tylko najsilniejsi, Janek dwoma zdaniami umiał rozładować atmosferę. „Tacy jesteście wirtuozi? Poczekajcie, niech no się tylko trawa zazieleni” – odgrażał się i mimo że pot zalewał nam oczy i z trudem łapaliśmy oddech, nie można się było nie śmiać.
Święty obowiązek
W 1978 roku, właśnie po tym nieszczęsnym zawieszeniu, przeniósł się do Lechii Gdańsk. – Gdy był w Śląsku, zwierzył mi się, że ma propozycję z Lechii i chciał wiedzieć, co o tym sądzę. Naturalnie byłem zachwycony, bo grał w mocnym ekstraklasowym klubie i miał przyjść do nas, a byliśmy w drugiej lidze. Stał się więc dużym wzmocnieniem. Miał już ponad 31 lat i nie ukrywał, że gdy nadarzy się okazja, będzie chciał wyjechać jeszcze pograć za granicę. Dał nam dużo jakości. Mógł być zmęczony, niewyspany, przeziębiony, ale na treningu zawsze był i zawzięcie pracował. Traktował to jak święty obowiązek – opowiada Lech Kulwicki, obrońca Lechii z tamtych czasów. – Świetnie grał głową, choć nie był specjalnie wysoki. No i miał dobrą lewą nogę, był bardzo ruchliwy na boisku, trudny do zatrzymania, człowiek robot, często biegał za innych. Granie na niego było udręką dla każdego rywala. Kolegowaliśmy się już w czasach, gdy był w Arce. Kibice Arki i Lechii za sobą nie przepadają, ale myśmy się bardzo lubili. Janek nawet potajemnie załatwiał mi bilety na Arkę. Chciał, żebym przyszedł na jego mecz, podzielił się uwagami na temat gry – ujawnia Kulwicki.
Tak się zagadał, że poleciał
– Gdy już przeniósł się do Lechii, nadal mieliśmy kontakt. Przylecieliśmy na mecz z Arką Gdynia wojskowym samolotem, to nas odwiedził po meczu, odprowadził na lotnisko. I tak się fajnie gadało, że wylądował z nami we Wrocławiu. Następnego dnia wrócił do Gdańska pociągiem – relacjonuje Kalinowski. Mówiło się, że miał słabość do napojów wyskokowych, które źle na niego działały. – Alkohol? Nie mogę powiedzieć, że był święty, ale proszę zrozumieć, mówimy o innej rzeczywistości i zwyczajach. Janek nie przekraczał pewnej średniej statystycznej wśród piłkarzy. Wielu czasem się napiło, ja też. Poniedziałki po lidze zdarzały się takie bardziej luźne, ale przychodził kolejny dzień i jasne było, że trzeba było się znowu skupiać na treningu i ciężko zasuwać. Janek stosował się do tej zasady. Nie wymyślajmy cudów, gdy ktoś sobie bardziej pofolgował, nie miałby szans funkcjonować na takim poziomie jak Janek. Do takiego biegania i walki trzeba było mieć zdrowie – argumentuje Pawłowski.
Wszyscy go lubili
Z Lechią przez trzy lata nie zdołał awansować do ekstraklasy. W 1981 roku wyjechał do szwedzkiego klubu Degerfors IF. Tam już osiadł na stałe i żył aż do śmierci w wieku zaledwie 48 lat. W Szwecji jest też jego grób. – W latach osiemdziesiątych jeszcze raz go spotkałem, oczywiście nie zdawałem sobie sprawy, że już ostatni. Nie wiem, co się z nim stało, dlaczego umarł, ale wszyscy wiemy, że ludzie w podobnym wieku tak bez powodu nie umierają – mówi Józef Kwiatkowski. – Gdy Janek zmarł, byłem akurat w Australii. Mój przyjaciel, dziennikarz Roman Hurkowski, przysłał mi wycinek z gazety z informacją o śmierci. Straszna to była wiadomość. Miał swoje problemy, ale w tamtych czasach wielu piłkarzy miewało różne problemy. Wszyscy go lubili za to, jakim był człowiekiem. Nie dało się go nie lubić… – przyznaje Lech Kulwicki.