Kraj biedy i bogactwa
Reprezentacja Angoli jest jedną z rewelacji Pucharu Narodów Afryki, w ćwierćfinale zmierzy się z Nigerią. O piłce w tym kraju opowiada nam Jacek Magdziński, który tam grał.
Nadspodziewanie duże pieniądze, niezły poziom, barwni kibice tłumnie wypełniający stadiony, dziwne zwyczaje piłkarzy, podróże małymi samolotami, do których nie mieścili się wszyscy, którzy mieli lecieć, i szamani – takie wspomnienia z gry w Angoli ma Jacek Magdziński. Teraz reprezentacja tego kraju w piątek zmierzy się z Nigerią w ćwierćfinale PNA. Jest jedną z rewelacji tego turnieju. – Ten wynik to niespodzianka, bo poziom tamtejszej piłki spadł – przyznaje Polak.
Historyczny sukces
Angola dopiero po raz trzeci zakwalifikowała się do ćwierćfinału PNA, poprzednio dokonała tego w 2008 i 2010 roku, co było zwieńczeniem najlepszego okresu w historii angolskiej piłki, zapoczątkowanego sensacyjnym awansem do MŚ 2006. Od tej pory albo nie wychodziła z grupy, albo w ogóle się nie kwalifikowała. Tym razem też nie było podstaw do optymizmu, bo przed turniejem miała za sobą siedem meczów bez zwycięstwa z rzędu (i tylko jedną bramkę). Ale w PNA zaczęła od remisu z Algierią (1:1), potem pokonała Mauretanię (3:2), Burkina Faso (2:0) i Namibię (3:0) w 1/8 finału.
W kadrze nie ma znanych nazwisk, w europejskim futbolu najwięcej znaczy napastnik Zito Luvumbo z Cagliari, w tym sezonie Serie A zdobył trzy bramki. W kadrze jest siedmiu piłkarzy z miejscowej ligi, czterej wyszli w jedenastce na Namibię. – Najlepiej z nich znam To Carneiro. Był okres, że dostarczałem jemu i kilku kolegom spersonalizowane korki z Polski – wspomina Magdziński. Kolegom sprzęt musiał się spodobać, bo z czasem Polak dostarczał go już całej reprezentacji. – Nie były to duże ilości, kilkadziesiąt sztuk dla reprezentacji Angoli, gdy ta przygotowywała się do startu w Pucharze Narodów w Portugalii. Z dostawą były kłopoty, bo kadra zmieniała miejsce pobytu i sprzęt krążył po kraju. Robiłem to bardziej po przyjacielsku, chodziło o to, by podtrzymać relacje – mówi nam Magdziński.
– Z obecnej kadry pamiętam też Gelsona Dalę (dwa gole z Namibią – przyp. red.), był wtedy królem strzelców i robił niesamowite rzeczy. Miał układ z prezesem, że jak zdobędą mistrzostwo, to go puści. Trafił do Sportingu Lizbona, tam grał w rezerwach, ale potem występował w Portugalii (obecnie w Katarze – przyp. red.).
Transfer z Facebooka
Magdziński w Polsce grał najwyżej w I lidze, choć zaliczył epizod w Lechu Poznań, ale sprowadzał się do jednego meczu w Pucharze Ekstraklasy w 2007 roku. W 2014 odszedł z Puszczy Niepołomice i dostał ofertę życia – wyjazdu do Angoli.
– Na Facebooku dostałem zaproszenie od Niemca. Nie znałem człowieka, ale miał zdjęcie w stroju piłkarskim, więc je przyjąłem. Okazało się, że sprawdzał w internecie listę piłkarzy, którym skończyły się kontrakty w pierwszej lidze, dostał numer od znajomego trenera, sprawdził mnie i zaprosił do Angoli. To było niesamowite, bo można mieć jakieś znajomości i tam wyjechać, ale on mnie po prostu znalazł w Google – opowiada.
Tak trafił do klubu Academica Petroleos de Lobito, z trzeciego co do wielkości miasta Angoli położonego na zachodzie państwa, potem grał jeszcze w Progreso Associacao do Sambizanga ze stolicy kraju Luandy, Sport Luanda e Benfica i Sagrada Esperanca z miasta Dundo w północno-wschodniej części kraju. Angolę i tamtejszy futbol poznał więc od podszewki. Szybko zobaczył, jak mocno różni się od europejskiego. Już na początku przygody z klubem sam sobie wydrukował kontrakt, bo prezes nie za bardzo potrafił poradzić sobie z przestarzałym komputerem. – Mogłem dopisać sobie kilka zer do kontraktu, ale tego nie zrobiłem – śmieje się Magdziński.
Zapewnia jednak, że warunki są tam lepsze, niż można się spodziewać, patrząc z europejskiej perspektywy. – W niektórych klubach jest trener przygotowania fizycznego, dużo taktyki, są centra treningowe, kluby mają swoje autokary – wylicza. – Poziom ligi też był całkiem wysoki. Pamiętam, jak w sparingach w Hiszpanii Benfica zremisowała z Lechią i minimalnie przegrała z Zawiszą. Myślę, że czołowe drużyny z Angoli spokojnie by się utrzymały w Ekstraklasie – uważa.
Angola to jednak kraj o powierzchni czterokrotnie większej od Polski, ze słabymi drogami, więc na wiele meczów latało się samolotami. Nie ukrywał strachu przed tymi podróżami. – Z Europy przyleciałem dreamlinerem, przesiadłem się do samolociku, gdzie były 23 miejsca. Trzeba było zostawić masażystę, bo się nie zmieścił. Strach ma wielkie oczy, ale finalnie zawsze wyprawy kończyły się jednak dobrze – wspomina.
Finansowe załamanie
Angola to też kraj kontrastów, wielkiej biedy, w której żyje większość społeczeństwa, ale i bogactwa części ludzi. Ma spore zasoby surowców, ropy naftowej i diamentów. W futbolu też ich nie brakowało. – W latach 2014–18 było tam finansowe eldorado – nie kryje Polak. – Dziś gwiazdy dostają po 200 tys. dolarów rocznie, a dawniej było to jeszcze więcej i 7–10 tys. premii za zwycięstwo. Ci, którzy grają w czołowych klubach, rzadko wyjeżdżają. Za dobrze im w kraju. W kadrze dominują zawodnicy z Europy, ale oni opuścili Angolę w młodym wieku lub nawet urodzili się w Europie. Pamiętam, jak grałem z reprezentantem kraju Yano (nie ma go w kadrze na PNA – przyp. red.). Był temat, by trafił do Polski, ale kwoty, których oczekiwał, okazały się nie dla polskich klubów – opowiada. – Potem wszystko zaczęło się psuć, bo kurs miejscowej waluty kwanzy mocno spadł. Gdy przyszedłem, za dolara płaciło się 100 kwanz, obecnie 800 – to kolosalna różnica, przez co mocno spadła jakość ligi i cała otoczka wokół niej. Poza tym nie można było normalnie zrobić przelewu za granicę, a żeby wypłacić pieniądze, które miałeś w dolarach, to przeliczano je na kwanzy po oficjalnym kursie. Gdy jednak chciałeś kupić potem dolary na czarnym rynku, to na takiej zamianie traciłeś czterokrotność sumy. Czyli wyciągałeś z banku teoretycznie równowartość tysiąca dolarów, ale po tych zamianach zostawało ci 250. Także dlatego wróciłem do Polski – przyznaje.
Zanim to się stało, zdążył poznać specyfikę miejscowej ligi. – Były różne smaczki, na przykład przed meczem sędzia przychodził do szatni, musiałeś pokazać koszulkę, ochraniacze i… paznokcie, bo miejscowi piłkarze lubili zostawiać dłuższy paznokieć, a sędziowie kazali je im skracać – wspomina. Inaczej wygląda doping. – Tam ma to spontaniczny charakter, a nie zorganizowany jak w Polsce. Mało jest wuwuzel, raczej zdzierają gardła. Były też demonstracje polityczne. Jak wprowadzali VAT, przyszedł gość przebrany za księdza, odprawiał pogrzeb, by pokazać, że to koniec drobnych przedsiębiorców. Tam jest kult futbolu, to sposób na życie. Były mecze przy kilkudziesięciotysięcznej widowni. Podczas derbów Petro Luanda – Primeiro de Agosto 50-tysięczny stadion pękał w szwach, a hałas, jaki wydobywał się z gardeł fanów, był niesamowity – opowiada. W afrykańskiej piłce dużą rolę ciągle odgrywają szamani. – Były sytuacje, że chcieli od związku pieniądze za awans, bo uważali, że kadra odniosła jakiś sukces dzięki ich praktykom. Coś mi się kojarzy, że też mieliśmy kogoś takiego w drużynie. Pamiętam, że kolega miał dziwną kontuzję, posypano mu nogę proszkiem. Bardzo mu spuchła, nic mu nie pomagało, poradził sobie z nią dopiero, jak udał się do miejscowego znachora – opowiada Magdziński. Mimo wszystko bardzo miło wraca do pobytu w tym kraju. – Mam od tej pory inną mentalność, bardzo wiele się nauczyłem – zapewnia 37-latek, który obecnie gra w piątoligowej Unii Gniewkowo, co łączy z pracą w Krajowym Projekcie Energetycznym.
AUTOR JEST DZIENNIKARZEM „PRZEGLĄDU SPORTOWEGO” ONETU