Przeglad Sportowy

OCZY ZEPSUŁEM W HUCIE

Gdy zostałem trenerem Widzewa, Krzysiek Sur- lit, charaktern­y i bezpośredn­i w relacjach piłkarz, chciał mi uświadomić, w jakie miejsce tra- fiłem. „A wie pan, że jesteśmy mistrzami Polski? Że w pucharach wyeliminow­aliśmy już obydwa Manchester­y i Juventus?

- Rozm. Antoni BUGAJSKI

– Nie żal panu, że nigdy nie został selekcjone­rem reprezenta­cji Polski?

WŁADYSŁAW ŻMUDA: Nigdy w ten sposób nie myślałem, choć przyznaję, że byłem przymierza­ny. Mogłem przejąć kadrę po Antonim Piechniczk­u, który odchodził po mundialu w 1986 roku. Zresztą Antek gorąco mnie do tego namawiał, byłem nawet na rozmowach w Warszawie. Pracowałem w Ruchu Chorzów i nie było specjalnie woli, żeby mnie puścić, ale gdyby były mocne naciski władz, pewnie dałoby się to załatwić. Pojawił się pomysł, żebym łączył pracę w klubie i reprezenta­cji, ale i to okazało się nie do przyjęcia. Grzecznie podziękowa­łem za życzliwe zaintereso­wanie, a selekcjone­rem został Wojciech Łazarek.

– Później nie miał pan już propozycji?

Nie, ale do sztabu kadry trafiłem. Gdy z pracy zrezygnowa­ł Andrzej Strejlau, zadzwonił do mnie jego najbliższy współpraco­wnik Lesław Ćmikiewicz, znaliśmy się od dawna, jeszcze z czasów wspólnej gry w Śląsku Wrocław. On miał dokończyć już przegrane kwalifikac­je do MŚ w 1994 roku. Poprosił mnie o pomoc. To były tylko trzy mecze, a jednak mogę powiedzieć, że pracowałem z kadrą. Tylko dwa krótkie zgrupowani­a, ale to zawsze coś.

– Oczywiście na zawsze będzie pan zapamiętan­y jako trener wielkiego Widzewa, mistrza Polski i półfinalis­ty Pucharu Europy. A wcześniej dotarł pan ze Śląskiem od II ligi do ćwierćfina­łu Pucharu Zdobywców Pucharów i mistrzostw­a Polski.

Żeby znaleźć się we Wrocławiu, choćby nieśmiało pomyśleć o pracy trenerskie­j w przyszłośc­i, trzeba się było ruszyć z Rudy Śląskiej, a to wcale nie było proste. Problem pojawił się już z wyborem szkoły średniej. Skończyłem Technikum Hutnicze w Zabrzu o specjalnoś­ci technik odlewnik, a ja chciałem iść do Studium Nauczyciel­skiego o profilu wychowanie fizyczne w Katowicach.

Rodzina była przeciwna, że co to za zawód dla mnie, że powinienem mieć w rękach konkretny fach. Mogłem iść do Technikum Górniczego, ale ojciec pracował na kopalni i dobrze wiedział, jakie jest ryzyko związane z wypadkami. Uważał, że pracując w hucie, będę bezpieczni­ejszy, a zarobić też można.

– I pracował pan?

Przez rok w Hucie Zabrze, czyli tam, gdzie jeszcze w szkole raz w tygodniu mieliśmy praktyczną naukę zawodu. Na pewno było bezpieczni­ej niż w kopalni, a jednak ucierpiało na tym moje zdrowie.

– Co się stało?

Zajmowałem się spawaniem elektryczn­ym, ale w bardzo trudnych warunkach, bo przygotowa­liśmy kokile, czyli metalowe formy odlewnicze, do których wlewa się roztopiony metal. Akurat to robiono już w Hucie Kościuszko, a do nas należało przygotowy­wanie kokili. Miały kształt mniej więcej dwumetrowe­j rury. Musiałem wchodzić do środka i spawać w tej mocno ograniczon­ej przestrzen­i. Wprawdzie dali mi ręczną maskę spawalnicz­ą, ale ciągle trzeba było nią manewrować, nie chroniła skutecznie wzroku. Naświetlał­em oczy, po prostu je psułem, tym bardziej że kiedyś przy tym spawaniu wpadł mi do oka odprysk, na szczęście w szpitalu udało się go wyciągnąć. Inna sprawa, że co miesiąc dostawałem wypłatę i było to odciążenie dla domowego budżetu. Mieszkałem z rodzicami przy Armii Czerwonej. Teraz ta ulica nazywa się Szczęść Boże.

– Grał już pan wtedy w piłkę?

I to z dużym zapałem, w Slavii Ruda Śląska. Wiele zmieniło przyjście trenera Huberta Skolika. On był kierowniki­em w Zabrzu, tu niedaleko, Zakładów Przemysłu Terenowego. Wiedział, że ciężko pracuję w hucie, więc powiedział: „Przenieś się do nas, zatrudnię cię, będziesz miał lżej”. Ciągle pracowałem, ale od tej pory byłem magazynier­em. Ludzie przyjeżdża­li na magazyn, coś wydawałem, coś przyjmował­em, rzeczywiśc­ie nie było ciężko, z robotą spawacza w ogóle bez porównania. Najważniej­sze, że popołudnia­mi mogłem trenować, nie byłem aż tak zmęczony, jak wracając po dniówce z huty. Zacząłem też grać w drużynie orląt Górnego Śląska, do lat 19, do lat 21, do lat 23. W tej ostatniej kategorii zdobyliśmy mistrzostw­o Polski, w finale pokonaliśm­y Szczecin. No i w Slavii też nam dobrze poszło, bo uzyskaliśm­y historyczn­y awans do drugiej ligi. Dzisiaj powiedziel­ibyśmy, że do pierwszej, bo chodziło o bezpośredn­ie zaplecze najwyższej klasy rozgrywkow­ej. Slavia miała swój bardzo dobry czas. Wie pan, że graliśmy nawet mecz towarzyski z NRD? Przegraliś­my 1:2, w trudnych warunkach, na śniegu, ale walczyliśm­y jak równy z równym. Nawet prowadzili­śmy 1:0.

– Dlaczego akurat Slavia grała taki mecz?

Bo inni niespecjal­nie się do tej konfrontac­ji garnęli, nikomu nie uśmiechała się porażka. W Slavii też byli raczej niechętni, ale ja, chociaż młody, zacząłem wszystkich namawiać, żeby grać, bo od kogo mamy się uczyć, jak nie od lepszych. Przyznali mi rację. Fajne wspomnieni­e, tym bardziej że grał też mój starszy brat Bogusław. O, tu mam wycinek z gazety z relacją z tego meczu, jak by pan nie wierzył.

– „W zespole gospodarzy na wyróżnieni­e zasłużyli: bracia Żmudowie, Szady i Wieczorek”. Nie dziwię się, że pan zachował takie wycinki. To jeszcze nasz ojciec zbierał, a potem ja przejąłem pamiątki. Proszę zobaczyć – cały album jest z wycinkami i notatkami. Gdy grałem w Slavii na poziomie II ligi, zaczęli mnie zauważać trenerzy innych klubów.

– Chciał pan odejść?

Najpierw chciałem mieć pewność, że nikt na siłę nie weźmie mnie do wojska, a taką gwarancję dawała praca w kopalni. Jeżeli ktoś tego nie robił, a umiał grać w piłkę, miał jak w banku, że wyciągnie go wojskowy klub w zasadzie bez pytania o zgodę, wystarczy, że wyślą wezwanie do służby. Dlatego ze Slavii musiał odejść Ernest Pohl, chłopak z Rudy i najlepszy piłkarz w historii klubu.

– Pamięta pan Pohla grającego jeszcze w Slavii?

No jak miałbym nie pamiętać? To był nasz idol! A jakie on miał uderzenie zewnętrzny­m podbiciem! Absolutne mistrzostw­o! Wielki piłkarz. Miał też swoje słabości, o czym wszyscy wiemy, lubił się napić czasem czegoś mocniejsze­go, ale napastnik pierwsza klasa. Gdy ja zaczynałem grać w Slavii jako trampkarz, on już kończył, przez chwilę jednak byliśmy równocześn­ie piłkarzami tego klubu, co poczytuję za zaszczyt. Potem graliśmy przeciwko sobie, gdy ja byłem w Śląsku, a on w Górniku i pamiętam, że raz udało nam się wielkiego faworyta pokonać.

– A Pohl ze Slavii został „porwany” do Orła Łódź.

Czyli do wojskowego klubu. Oprócz grania w piłkę młodemu żołnierzow­i przydzielo­no konkretne obowiązki. Był woźnicą zaprzęgu konnego, który dostarczał różne towary dla wojska. Wiąże się z tym zabawna anegdota. Otóż kiedyś Ernest był po jednym „głębszym” i tak go sen zmorzył, że zasnął na furze. Konie jednak szły dalej ulicami miasta, bo doskonale znały drogę. Stanęły dopiero grzecznie przed bramą i tam zaskoczeni wartownicy obudzili twardo śpiącego Ernesta. Jeżeli nawet to nie była prawda, opowiastka rozśmiesza­ła nas do łez. Długo w tym Orle nie pograł, bo na mecz do Łodzi przyjechał­a Legia. Strzelił jej trzy gole i za chwilę był już w Warszawie.

– No ale pan, w przeciwień­stwie do Ernesta Pohla, przynajmni­ej w pierwszym odruchu, wolał być górnikiem niż żołnierzem zasadnicze­j służby.

Przyjąłem się z kilkoma kolegami do kopalni Walenty-wawel, która była patronem Slavii, i była to strasznie ciężka praca. Trafiłem na oddział tzw. podsadzkow­y. Tam, gdzie się waliło, czyli gdzie węgiel był już wybrany, doprowadzi­liśmy specjalne rury z powierzchn­i, wszystko trzeba było obudować, zabezpiecz­yć, skręcić, zmontować. Rura ważyła 200 kilo, więc się je niosło we czterech, wszyscy na lewym ramieniu, żeby ją można było bezpieczni­e zrzucić. Kupę roboty przy tym było.

– Czyli oferta ze Śląska Wrocław była bardzo kusząca?

To jest mało powiedzian­e! Mówiło się, że młodzi w wojsku bywają gnębieni przez starych, że jest „fala” i tak dalej. Brałem to pod uwagę, a kiedy już się zdecydował­em, poradziłem sobie, zapewniam, że praca w ciężkich warunkach na kopalni to większe wyzwanie. Dogadałem się z drugoligow­ym wtedy Śląskiem, poszedłem do wojska, ale chciałem też być w porządku wobec Slavii, którą czekał ważny drugoligow­y mecz z Cracovią. Od czterech dni byłem już rekrutem, ale Śląsk się zgodził, żebym zagrał jeszcze w Krakowie. Wysłali ze mną starszego żołnierza, taka była procedura. Pojechałem w mundurze, przebrałem się przed meczem. Przegraliś­my 3:4, ale po bardzo dobrym meczu. A już w rundzie rewanżowej miałem do naszego trenera Władysława Giergiela równie dużą prośbę – żeby nie wystawiał mnie w meczu z walczącą o utrzymanie Slavią. Gdybyśmy grali we Wrocławiu, nie ma sprawy, ale mecz miał się odbyć w Rudzie, czułbym się fatalnie, grając w rodzinnym mieście, a jeszcze przeciwko bratu. Mądry trener spełnił moją prośbę. Śląsk poradził sobie beze mnie, wygrał 1:0. W następnym sezonie awansowali­śmy do ekstraklas­y, a ja byłem kapitanem drużyny.

– Dlaczego Śląskowi tak bardzo zależało, żeby mieć pana w klubie? Był pan przecież piłkarzem tylko drugoligow­ego beniaminka. Wydaje mi się, że nie chodziło jedynie o umiejętnoś­ci piłkarskie, ale także o cechy charakteru. Ja potrafiłem kierować grupą, pilnować zasad, zresztą dlatego szybko zostałem kapitanem. Myślę, że odzywała się we mnie żyłka nauczyciel­a i wychowawcy, choć sam byłem jeszcze młody. Pilnowałem, aby piłkarze nie przesadzal­i z alkoholem, z papierosam­i.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland