BIAŁY „Kazimierz Kucharski jest największą nadzieją Polski na igrzyska olimpijskie w Berlinie” – entuzjastycznie zapowiadał „Przegląd Sportowy” rok przed IO 1936. „Nawet mało powiedzieć TALIZMAN nadzieją, ma bodajże największe szanse na zwycięstwo w biegu
Wlekkoatletycznym sezonie 1935 roku polski średniodystansowiec odnosił wielkie triumfy. Londyn, Sztokholm, Bruksela – wszędzie go podziwiano za fantastyczne biegi, w których zostawiał za sobą europejskich asów. „Kucharski napawa nas największym optymizmem. Wytrzymuje każde tempo, ma wiele sprytu taktycznego, wściekły finisz i żelazną wolę zwycięstwa” – cieszyły się ówczesne media. Wydawało się, że nikt z Polaków nie jest bliżej olimpijskiego podium w 1936 roku niż on.
Błyskotliwy rekordzista
Stanisław Petkiewicz, były biegacz i trener, autor podręczników szkoleniowych, oceniał wówczas, że znakomita forma Kucharskiego wynika ze świetnej kondycji. Wskazywał też na inny atut, którego upatrywał w pięknej pracy nóg. „U Kucharskiego noga po odbiciu się od ziemi idzie tak wysoko w górę, że nieomal obija się o pośladki. W ten sposób goleń może wyjść bardzo daleko do przodu – stwarza się krok bardzo efektowny i nadzwyczaj lekki” – tłumaczył fachowiec zafascynowany talentem Kazika. Kucharski pochodził z Łukawy na Kielecczyźnie, gdzie urodził się 115 lat temu (13 lutego 1909 roku), ale lata młodzieńcze spędził w Wilnie. Tam też nastąpił jego sportowy start, gdzie ścigał się w wileńskim Sokole. I chociaż wyróżniał się w prowincjonalnych zawodach, to nie upatrywano w nim jeszcze przyszłego reprezentanta Polski. Tym bardziej że dopiero kilka lat później pojawiła się w Drugiej Rzeczypospolitej akcja pod hasłem – szukamy przyszłego olimpijczyka. Co gorsza, błyskotliwy chłopak nagle gdzieś zginął, nie pojawiał się w zawodach. Wieść niosła, że wyjechał do krewnych w Święcianach, nad granicę litewską, według innej pogłoski nadal miał znajdować się w Wilnie, lecz porzucić bieganie. Niespodziewanie pojawił się gdzieś po roku podczas meczu Wilna z Białymstokiem w reprezentacji… gości. „Nie startował już w podniszczonych pantoflach gumowych, biegł w prawdziwych pantoflach z kolcami. Nie chodził w czapce uczniowskiej – był rekrutem” – odkrył to później „PS”. „Stadion wileński znał jak pięć palców. Miał sporo kolegów, znajomych. Zaczął zdobywać publiczność. Nazwisko jego biegło z ust do ust. Wyniki zaczęły zwracać na niego coraz większą uwagę” – ustaliła dalej nasza gazeta.
Te pierwsze wyniki odnotowano w kronikach zawodów w 1932 roku. Szeregowiec stacjonującego w Białymstoku 42. Pułku Piechoty po połączeniu jego sportowego batalionu z miejscowym klubem sportowym Związku Młodzieży Wiejskiej i utworzeniu Jagiellonii reprezentował już od tej pory nowy klub. Rok później chwat z Jagiellonii sprawił nie lada niespodziankę w rozgrywanych w Bydgoszczy mistrzostwach Polski. Pokonał wszystkich krajowych rywali w obu średniodystansowych konkurencjach. Najpierw faworyta na 800 m Kazimierza Kuźmickiego, którego porażkę prasa określiła wielką sensacją, przedstawiając finiszowe obrazy: „Na prostą wpada razem siedmiu biegaczy, którzy zawiązują zaciętą walkę. Kuźmicki wychodzi zdecydowanie i już zwycięstwo jego zdaje się być pewne, gdy szalony atak Kucharskiego wydziera mu pierwsze miejsce przed samą taśmą”.
Już wtedy Kaziu zbierał pochwały, bo zauważono, że z łatwością wytrzymuje tempo podyktowane przez krajowych rywali, a na finiszu bez trudu dochodzi ich i mija dzięki wrodzonej szybkości. W nagrodę po raz pierwszy otrzymał powołania do reprezentacji Polski i chociaż nie osiągał jeszcze europejskich wyników, dobrze wróżył. Rzeczywiście – jego talent rozwijał się książkowo. W następnym sezonie, w 1934 roku, po raz pierwszy pobił rekord Polski w biegu na 800 m. W zawodach w Sztokholmie osiągnął czas 1:54.5, poprawiając swój najlepszy rezultat sprzed roku aż o 5.4 sekundy. Rekord osiągnięty trzy tygodnie przed pierwszymi w historii mistrzostwami Europy przeważył, że PZLA posłał młodego zawodnika z Białegostoku do Turynu. „W Turynie nie umiałem jeszcze biegać” – opowiadał
„PS” z 26.06.1936 87 lat temu Na 40 dni przed Igrzyskami, właśnie wtedy, kiedy wypada już pakować walizki, Komitet Olimpijski wyznał, że na wysłanie ekspedycji do Berlina nie pozostało mu ani grosza. Reszta posiadanej w tej chwili gotowizny pójdzie na obozy przygotowawcze; za co pojadą zawodnicy do Berlina i kto opłaci ich pobyt – dotąd niewiadomo. (…) Trzeba pomóc!
Wyciągamy do olimpijczyków rękę. Rozpoczynamy zbiórkę olimpijską. Zbieramy na wyjazd naszej największej nadziei lekkoatletycznej, na Kucharskiego. Jemu przede wszystkiem musimy zagwarantować obecność na igrzyskach.
Na wysłanie (przejazd, utrzymanie, masaż, kostium) jednego olimpijczyka potrzeba 600 złotych. Te pieniądze muszą się dla Kucharskiego znaleźć! (…) Redakcja „Przeglądu Sportowego” zapoczątkowała zbiórkę, składając ofiarę 100 złotych. Pozostało zatem jeszcze do zebrania 500 zł. Kto pierwszy? Ofiary wpłacać należy na konto P. K. O. 18.560 z wyraźnem zaznaczeniem
FUNDUSZ WYSŁANIA KUCHARSKIEGO NA OLIMPJADĘ. później. Zakwalifikował się do finału, gdzie spotkała go niemiła niespodzianka. „Okazało się, że kolce w pantoflach były nieodpowiednie na twarde, włoskie bieżnie. Efekt taki, że poodparzałem sobie stopy. W atmosferze ciągłego zdenerwowanie oczekiwałem nowych kolców” – wspominał. Choć dostał je na czas, to bieg rozegrał słabo taktycznie, zajmując szóste miejsce. „Zrozumiałem, że nie mam zupełnie rutyny międzynarodowej… Ukończyłem przecież bieg zupełnie bez zmęczenia a jednak bijąc rekord Polski w czasie 1:53.4” – ujawniał i zapowiadał, że będzie to początek jego międzynarodowych sukcesów.
Spóźniony finisz
Przedolimpijski sezon rozpoczął zatem Kucharski od solidnej zimowej zaprawy biegowej w Białymstoku, następnie w lutym popłynął Puławskim do USA na przetarcie w tamtejszych halach. Zgodę na ponadmiesięczny urlop geodecie mierniczemu udzielił sam wojewoda gen. Stefan Pasławski. Kiedy nadeszły letnie starty, Polak zademonstrował swą klasę, osiągając jeden z najlepszych wyników na świecie na 800 m – 1:51.6. „Otrzymałem wspaniały puchar, zgotowano mi owację. Przyjęcie było wspaniałe i zaraz po zawodach odleciałem hydroplanem do Tallina” – mówił po jednym z takich mityngów w Szwecji, gdzie rozprawił się z tamtejszą gwiazdą Erikiem Ny (utopił się w wieku 35 lat w wypadku żeglarskim), by wkrótce wygrać także w Budapeszcie z mistrzem Europy Miklósem Szabó. „Przegląd”, nie oglądając się na PKOL i PZLA, które ujawniały pustą kasę, ogłosił zbiórkę pieniędzy na wysłanie i pobyt naszego rekordzisty w Berlinie podczas igrzysk. „Kucharski jest w zbiórce naszej symbolem polskich nadziei na triumfy olimpijskie” – uzasadniała gazeta. Szybko udało się zebrać potrzebne 600 złotych i w sierpniu 1936 roku nasz as, najlepszy polski lekkoatleta i drugi sportowiec w Plebiscycie „PS”, zameldował się na olimpijskiej bieżni. Jednak wtedy rozbudzone nastroje na wielki sukces nieco zbladły. W miesiącach poprzedzających igrzyska okazało się, że Kucharski jest bez formy. Pod koniec 1935 roku zmienił bowiem klub, z Jagiellonii przeniósł się do lwowskiej Pogoni. „I oto w wielkim sportowym Lwowie stracił jesień i zimę na poszukiwaniu warunków do treningu – krytykował „PS” władze sportowe, które tym razem nie puściły go w okresie przygotowawczym za ocean, ani – jak postulowano – w cieplejsze strony.
W biegu eliminacyjnym i półfinale igrzysk Polak zademonstrował całkiem niezłą dyspozycję, pewnie zakwalifikował się do olimpijskiego finału, więc w narodzie odżyły nadzieje, że jednak może… We wtorek, 4 sierpnia, na starcie stanęło dziewięciu zawodników. Tego dnia na trybunie honorowej znów pojawił się Adolf Hitler, na widok którego niemiecka publiczność szalała z radości. Specjalnie dla kanclerza III Rzeszy, żeby miał lepszy widok, start i metę biegu na 800 m przesunięto na połowę prostej. „W chwili startu wiatr jest tak silny, że z oszklonych kabin radiowych lecą szyby” – notował nasz sprawozdawca. Jeszcze większe emocje wywoływała walka na bieżni – ludzie wstawali z miejsc, niektórzy śledzili rywalizację przez lornetki. Polak trzymał się czołówki, przez chwilę prowadził albo biegł na drugim, trzecim miejscu. Przed wejściem w ostatni wiraż znajdował się za prowadzącymi Philem Edwardsem z Kanady i późniejszym zwycięzcą Amerykaninem Johnem Woodruffem, ale pozwolił wyprzedzić się Włochowi Mario Lanziemu, by za chwilę kontratakować. „Kucharski zbyt późno decyduje się na finisz, zapomina może, że prosta jest po przesunięciu znacznie krótsza i biegnąc morderczem tempem dochodzi Edwardsa do odległości 2 metrów” – przekazał sprawozdawca „PS”. „Ten szczegół, a raczej fakt, że o nim nie pamiętałem w ciągu biegu, kosztował mnie drogo” – Kucharski przyznawał, że za późno spostrzegł umiejscowioną bliżej taśmę mety i przegapił co najmniej brązowy medal, bo Edwards puchł w oczach.
Występ Kazika uznano za zaprzepaszczoną szansę. „Kucharski aż czwarty i… tylko czwarty” – głosił tytuł w gazecie.
Z jednej strony była radość, z drugiej niedosyt. Zwłaszcza że w dalszej części sezonu i następnym nadal brylował na europejskich stadionach, gazety co rusz informowały o jego wyczynach. Dopiero w ostatnich dwu latach przed wojną zaczął się potykać o swoje nogi z powodu choroby. Poddawał się zatem gruntownemu badaniu. „Po prześwietleniu diagnoza brzmi beznadziejnie: choroba dwunastnicy i wyrostka robaczkowego” – ujawniał „PS”. W najlepszym w karierze okresie 11 razy zdobył tytuł mistrza Polski na dystansach od 400 do 1500 m, 10 razy poprawiał rekordy kraju, w tym także w sztafetach. Jego rekord na 800 m (1:51.6) utrzymywał się aż 16 lat. Okres wojny przetrwał we Lwowie, m.in. jako trener Spartaka w czasach sowieckich. W 1945 roku ulokował się w Warszawie, gdzie na krótki okres wrócił jeszcze na bieżnię i zdobył MP w sztafecie 4×400 m w założonej wtedy w stolicy pierwszej sekcji la przy Biurze Odbudowy Stolicy (BOS). Później przekazywał swoje doświadczenia, szkoląc młodzież w warszawskich klubach Ogniwa i Gwardii oraz PZLA. Zmarł 9 kwietnia 1995 roku.
Gdy nasza gazeta kibicowała jego karierze, odkryła pewne dziwne zdarzenie w dawnych zawodach prowincjonalnych. „W grupie maruderów znalazł się i tym razem zawodnik, którego nazwiska nie znano nawet. Na koszulce nie miał znaku klubowego. Miał za to chustkę w ustach” – tak w niecodzienny sposób w początkach zwrócił na siebie uwagę, nie tylko czołowym miejscem na mecie. „A jednak Kucharski ma i dzisiaj chustkę, z którą się nie rozstaje. Kto widział go startującego na Olimpiadzie w Berlinie, kto widział go w Sztokholmie czy w Warszawie, zauważył niewątpliwie, że za spodenkami jest piękna biała chusteczka. Dla mnie jest to chusteczka tajemnicza. Może jest to ta sama chustka, którą zatykał sobie usta…” – dociekał nasz autor w jednym z wydań gazety w 1937 roku. „Ta biała chusteczka jest talizmanem biegacza. Po przerwaniu taśmy wyciera nią spotniałe czoło. Niech jej nigdy nie zapomina wziąć na start” – radził, bo może przynosiła szczęście?