ŻEGNAJĄC MICHELA JAK PRZYJACIELA...
Poznałem go w latach pięćdziesiątych poprzedniego stulecia jako permanentny widz Memoriału Janusza Kusocińskiego na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, gdzie reprezentujący Francję syn polskich emigrantów Michel Jazy rywalizował na 1500 i 3000 metrów z naszymi światowymi gwiazdorami: Jerzym Chromikiem, Zdzisławem Krzyszkowiakiem, Kazimierzem Zimnym, zaglądając też czasem na 800 m. Czytelnikom „Przeglądu Sportowego” przybliżyła postać Michela mówiąca biegle po francusku i pisująca w tym języku korespondencje do paryskiego dziennika sportowego „L’équipe” redakcyjna poliglotka Emanuela Cunge. Jazy zmarł w 88. roku życia 1 lutego br., a ja się poczułem tak, jakbym utracił członka bliższej lub dalszej, ale w każdym razie sportowej rodziny.
W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku był on bodaj najbardziej hołubionym przez władze PRL sportowcem zagranicznym jako z jednej strony wielki mistrz lekkoatletyki, z drugiej zaś jako przedstawiciel klasy robotniczej, a konkretnie „towarzysz sztuki drukarskiej”. Uprawiał dyscyplinę pozostającą całkowicie w kręgu amatorstwa i uważał się za szczęściarza, bo udawało mu się zarabiać na życie pracą w zawodzie linotypisty, którą mu załatwił w drukarni „L’equipe” redaktor naczelny tej gazety Gaston Meyer, zagorzały piewca lekkoatletyki, podczas drugiej wojny światowej więzień niemieckich obozów koncentracyjnych. Dzięki przychylności Meyera właśnie Michel mógł zawsze mieć wolne w drukarni, jeśli czekał go start w ważnych zawodach albo rodziły się szczególne potrzeby treningowe. Osiągając międzynarodowe sukcesy, stał się swego rodzaju maskotką „L’équipe”, a jednocześnie sportowym bohaterem Francji, którą jednak zawiódł po części, zdobywając na igrzyskach olimpijskich