Chcieli mi zabrać puchar!
DOMINIK LUTOSTAŃSKI: Jan Zieliński wygrywający turniej wielkoszlemowy to jest coś, co sobie wyobrażał mały chłopiec zaczynający przygodę z tenisem? JAN ZIELIŃSKI (TRIUMFATOR AUSTRALIAN OPEN W MIKŚCIE W PARZE Z SU-WEI HSIEH): Tak, to zawsze było największe marzenie, które przewijało się w głowie, gdy rozgrywałem mecze na ściankach tenisowych. Jako młody zawodnik zawsze o tym marzyłem i zawsze się z tym utożsamiałem. Starałem się przyzwyczaić do myśli, że to realne. Szczególnie oglądając pojedynki Mariusza Fyrstenberga i Marcina Matkowskiego oraz tytuły Łukasza Kubota. W ostatnich latach triumfy Igi Świątek napawały mnie optymizmem. Jej sukcesy pokazywały, że Polak może to osiągnąć. A teraz jestem jednym z polskich tenisistów, który wygrał turniej wielkoszlemowy. To na pewno wielki zaszczyt. Spodziewał się pan, że tytuł wywalczy akurat w grze mieszanej?
Nie wykluczałem tego, aczkolwiek nie był to priorytet, żeby być mistrzem wielkoszlemowym w mikście. Na pewno nie będę jednak tego sukcesu sobie ujmował. W końcu tytuł wielkoszlemowy to tytuł wielkoszlemowy. Cieszę się bardzo, że mogłem się zapisać w historii polskiego tenisa. Nieważne, czy jest to mikst, czy debel – jestem mistrzem wielkoszlemowym.
Trochę było przejść z pucharem za triumf w Australian Open.
Na korcie centralnym wznieśliśmy oryginalne puchary. Po ceremonii nasze trofea zapakowano, a statuetkę rozpakowałem w nocy i zorientowałem się, że jest w moim nazwisku błąd – zamiast Zieliński, widniało „Zielinksi”. Następnego dnia przekazałem puchar organizatorom, którzy obiecywali, że poprawią to jeszcze przed moim wyjazdem z Australii. Nie udało się. Puchar wysłali pocztą, a trofeum podróżowało przez siedem krajów. Kiedy przesyłka dotarła do Warszawy, celnicy na lotnisku nie chcieli jej oddać. Musieliśmy dzwonić i negocjować. W końcu moja mama miała tego dość i pojechała osobiście na lotnisko. Stwierdziła, że bez pucharu nie wyjedzie. Po kilku godzinach udało się go zdobyć! Najważniejsze, że puchar trafił do moich rąk. Cieszę się bardzo z niego.
W kontekście gry podwójnej sporo się mówi o finansach, że ATP musi do niej dopłacać. A czy pan widzi jakieś rozwiązania, by spopularyzować wasze mecze? W którą stronę powinna pójść organizacja? Jeżeli chodzi o popularyzację debla, to jest cała masa rozwiązań. Jest to tylko kwestia chęci i podjęcia działań. Moim zdaniem rozwiązań jest kilka, a nawet kilkanaście. Rozmowy są cały czas prowadzone w różnych grupach. Również w naszych prywatnych, deblowych. Próbujemy wdrażać nasze inicjatywy, jednak czasem trzeba się przebić przez gruby mur. No i organizacje też muszą wyjść z tą inicjatywą publicznie, a nie tylko o tym mówić. Czasem więcej słyszy się szumu niż realnych działań. Pieniądze, które zarabiają debliści, również nie są porównywalne do tego, co dostają singliści. Za wygraną w Australian Open zainkasowaliście do podziału z Su-wei Hsieh 165 tys. dolarów australijskich (około 439 tys. złotych), podczas gdy w grze pojedynczej za pierwszą rundę wypłaca się 120 tys. dolarów. Czy wy jako debliści próbujecie pokazać, że wasza gra jest bardziej widowiskowa, niż się wielu wydaje? W końcu pana punkty często trafiają do social mediów.
Gry podwójne są bardzo widowiskowe. I moim zdaniem ATP nie wykorzystuje tego faktu. Bardzo często są to ciekawe wymiany, szybkie reakcje na siatce. Czasami deble są fajniejsze do oglądania, bo nie ma długich, monotonnych wymian. Do tego mecze krócej trwają. A to w dzisiejszych czasach też ma znaczenie w kontekście skupienia uwagi kibiców. Jeżeli chodzi o podział finansowy, zawsze był taki. Debel jest mniej popularny, rzadziej oglądany, więc pieniądze są mniejsze i dopóki popularność oraz oglądalność nie będzie na poziomie gry singlowej, to nie ma prawa być tak samo opłacany. Jest to czysto ekonomiczne spojrzenie na debla, więc z tej perspektywy się nie kłócę. Oczywiście chciałbym zarabiać więcej, ale nie ze względu na własne potrzeby. Jestem skromną osobą, żyję na takim samym poziomie jak żyłem wcześniej, mimo większych zarobków. Chodzi o zarabianie większych pieniędzy ze względu na większe zainteresowanie grą podwójną. Zastanawiam się, czy w kontekście pana kariery kluczowa jest cierpliwość. Wiele lat czekał pan na triumf w Wielkim Szlemie.
Z jednej strony tak, a z drugiej nie. Mam 28 lat, więc jestem dość młody jak na zwycięzcę turnieju wielkoszlemowego w mikście. Patrząc na wiek czołowych deblistów, jestem najmłodszym zawodnikiem i to ze sporą różnicą. Gdy byłem w pierwszej dziesiątce, należałem do zdecydowanie najmłodszych tenisistów w tym gronie. Aktualnie numerem jeden na świecie jest 43-letni Hindus Rohan Bopanna. Ten to dopiero musiał czekać na swój sukces. W grze mieszanej udało mu się wygrać turniej wielkoszlemowy, ale w deblu osiągnął to dopiero teraz w Australii. Ale tenis jest w ogóle sportem, w którym trzeba mieć cierpliwość. Musisz umieć nauczyć się przegrywać i dobrze reagować na porażki. Osobą, od której dużo się pan nauczył, jest pana tata, który był alpinistą. Jeżeli chodzi o cechy, które od niego pan wziął i zaszczepił w kontekście tenisa, to…
Przede wszystkim kiedy coś robię, to zawsze na sto procent. Nigdy nie na pół gwizdka. To zawsze było coś, co mi tata powtarzał. Jeżeli więc w coś się angażuję, a w tenisa się angażuję i emocjonalnie, i fizycznie, to zawsze daję z siebie sto procent. Jestem perfekcjonistą, więc zawsze wymagam od siebie, żeby być w jak najlepszym stopniu przygotowany. Do tego uparcie dążę do celu i nie celebruję nadmiernie zwycięstw oraz zachowuję pokorę, a także wyciągam nauczkę z porażek. To wszystko zawdzięczam tacie.
A co zawdzięcza pan trenerowi? Od lat współpracujecie z Mariuszem Fyrstenbergiem.
Wiele się od niego uczę. Codziennie praktycznie czegoś nowego. Jest znakomitym trenerem i człowiekiem, z wielką empatią i chęcią zrozumienia osoby, z którą współpracuje. Jest naprawdę wiele rzeczy, których się od niego nauczyłem. Na korcie, poza kortem, podejścia do turniejów, podejścia do przygotowań, do treningów. Mariusz ma bardzo duży wpływ na to, kim jestem. Jak duży był przeskok w pana głowie, gdy po wygraniu Australian Open musiał pan jechać do Uzbekistanu na mecz Pucharu Davisa? Wyzwanie rzeczywiście było spore, by przenieść się z jednego z największych kortów tenisowych na świecie do Uzbekistanu i rozgrywać tam mecze przy mniejszej publiczności. Chociaż kibiców akurat było sporo. Przede wszystkim cieszyłem się bardzo, że mogłem ten czas znowu spędzić z kadrą, z najbliższymi przyjaciółmi i całym sztabem. Bardzo się cieszyłem z powrotu do reprezentacji mojego najbliższego przyjaciela Kamila Majchrzaka. Ostatni rok był dla niego trudny, więc było to bardzo emocjonalne przeżycie dla nas wszystkich. Nie tylko z powodu samego meczu, ale całej otoczki wokół tego spotkania. Reprezentowanie kraju, szczególnie w kontekście zbliżających się igrzysk olimpijskich, jest ważne. Pana partner jest znany.
Tak, będziemy rywalizować w parze z Hubertem Hurkaczem. Jest to potwierdzone. Apetyty są duże. Mamy nadzieję, że wyjedziemy z Paryża z sukcesem.
Ostatnio pojawił się pomysł, żeby w mikście zagrał pan z Igą Świątek. Jak pan do tego podchodzi?
Iga już wcześniej była umówiona z Hubertem, a ja nie będę się nigdzie wpychał. Hubert jest moim bliskim przyjacielem i też mamy bardzo dobre relacje, więc zabieranie mu miejsca nie byłoby w moim stylu. Ja natomiast jestem po słowie z Magdą Linette, z którą będziemy próbować się dostać do gry mieszanej. Za Igę i Huberta oczywiście trzymam kciuki. Mam nadzieję, że wywiozą z Paryża złoty medal. No dobra – srebrny, jeżeli ja z Magdą dostaniemy się do turnieju i spotkamy w finale. Mam jednak nadzieję, że Iga i Hubert zagrają na znakomitym poziomie.
Czego pan sobie życzy w roku olimpijskim po tak udanym starcie sezonu?
Kontynuacji gry na tym samym poziomie, zwycięstwa wielkoszlemowego w grze deblowej, medalu igrzysk olimpijskich i występu w ATP Finals.
Iga już wcześniej była umówiona z Hubertem, a ja nie będę się nigdzie wpychał. Przyjaźnię się z Hubertem i zabieranie mu miejsca nie byłoby w moim stylu.