Pogoń jest dla mnie rodziną
Od początku czułem, że znalazłem się w świetnym miejscu – mówi pomocnik Portowców Wahan Biczachczjan. Opowiada również o początkach w Armenii i grze na Słowacji.
BARTŁOMIEJ PŁONKA: Jak nauczył się pan języka polskiego tak dobrze?
WAHAN BICZACHJAN: Kiedy przyjechałem do Szczecina po pobycie w lidze słowackiej, szybko zorientowałem się, że rozumiem wiele rzeczy. Złapałem dobry kontakt z chłopakami z drużyny, spotykaliśmy się często i dzięki temu z czasem zacząłem mówić coraz lepiej. Traktuję ich jak nauczycieli. Na początku było trochę śmiesznie, bo nie potrafiłem powiedzieć wszystkiego, co chciałem przekazać.
Chyba szybko pokochał pan Szczecin jako miasto i Pogoń jako klub.
Od początku czułem, że znalazłem się w świetnym miejscu. Ludzie w Pogoni przyjęli mnie bardzo ciepło. Dali mi do zrozumienia, że czekali na mnie. Podczas pierwszego obozu przygotowawczego w Turcji poznałem zespół i momentalnie zaczęliśmy się rozumieć. Wiedziałem też, że Pogoń ma znakomitych kibiców. Świadomość i wyczekiwanie pierwszego meczu domowego mnie motywowała.
Spotkał się pan z tak przyjazną atmosferą w poprzednich drużynach? Występy w Armenii dla Sziraka Giumri postrzegam w zupełnie innych kategoriach, bo to mój kraj i rodzinny klub. Kiedy trafiłem na Słowację do MŠK Žilina, to przeżyłem wiele dobrych i złych chwil. Ta negatywna to kontuzja, która wykluczyła mnie z gry na długo… Ale również mieliśmy tam zespół tworzony z bardzo dobrych ludzi. Szatnia była w podobnym wieku, spędzaliśmy dużo czasu wspólnie i również czuliśmy się zgraną ekipą. Byli tam zresztą Polacy, czyli Jakub Kiwior i Dawid Kurminowski. Nie sądziłem, że następny zespół w mojej karierze może okazać się czymś podobnym lub lepszym. Stało się inaczej, bo w Pogoni tworzymy rodzinę. Relacje międzyludzkie są dla mnie bardzo istotne. Nie jestem osobą, która żyje sama, lubię mieć wokół siebie przyjaciół. Tak jest w Pogoni, czuję się tutaj wspaniale. Wejście do szatni i widok kolegów z drużyny wywołuje u mnie radość. Takiego podejścia do życia nauczył się pan w swoim kraju?
Tak. Mieszkając i wychowując się w Armenii, zawsze za najważniejsze uważałem relacje z rodziną. Nasz rodzinny dom zawsze był otwarty dla wszystkich najbliższych osób i przyjaciół. Dzięki temu mam we krwi, że kontakt i relacje z innymi osobami są nieocenione. Jakie miał pan warunki do rozwoju piłkarskiego w Armenii?
W Giumri mieliśmy tylko boisko obok szkoły, gdzie trenowaliśmy i graliśmy. Nawet w głowie nie pojawiały się myśli, że moglibyśmy ćwiczyć w inny sposób i w lepszych warunkach, bo nikt nie zdawał sobie sprawy z możliwości, które pojawiły się kilka lat później. Wówczas internet nie był aż tak rozwinięty, więc nie mogliśmy też porównać się do innych państw. Dla nas było w porządku, że po prostu mamy piłkę, bramki, boisko i możemy trenować. To były czasy dzieciństwa, wtedy dużo się nauczyłem. Analizując, z jakiego miejsca rozpoczynałem, a gdzie jestem teraz, po prostu czuję dumę. Kiedy dzisiaj wracam
do Armenii i widzę boisko, na którym zaczynałem stawiać pierwsze piłkarskie kroki, daje mi to więcej energii do pracy.
Zapewne wtedy wracają też wspomnienia.
Boisko znajdowało się przy szkole, do której chodziłem. Mieszkaliśmy w bloku bardzo blisko boiska, a tam grało się w piłkę nożną od rana do wieczora. Gdy wracam do domu, to lubię się tam wybrać, powspominać, czasem spotkam kogoś znajomego. To był wspaniały czas, nikt z nas nie miał wtedy telefonu. Spotkaliśmy się, graliśmy, bawiliśmy się… Nie zwracaliśmy uwagi na to, jak wyglądamy, jakie mamy buty, koszulki… Teraz świat wygląda inaczej. Ktoś czasami przejmuje się tym, że ma złą fryzurę czy gorzej wygląda. Jestem szczęśliwy, że miałem takie dzieciństwo.
Jak duży wpływ na pana piłkarską karierę miał tata Wardan, który był również trenerem?
Nie ma tylu słów, bym mógł opisać, ile zawdzięczam tacie. Zawsze chce dla mnie jak najlepiej i wie, czego potrzebuję. I to nie tak, że zawsze mnie chwalił. Potrafił wskazać, co jest nie tak. Ale wiem, że to wszystko było potrzebne. Zawsze byliśmy razem z tatą i myślę, że w piłce bez niego byłoby mi trudniej. Z perspektywy czasu rozumiem każdą jego decyzję względem mnie. Pozostajemy w świetnym kontakcie, dużo rozmawiamy.
Jak określiłby pan obecną relację z tatą?
Jako przyjacielską. Jeżeli chodzi o piłkę nożną, to dużo rozmawiamy i analizujemy, ale już nie do końca na zasadzie relacji ojciec–syn. Mimo wszystko jego słowa nadal są dla mnie ważne. Tata jest moim pierwszym krytykiem, zawsze widzi, co robię na boisku nie tak, jak powinienem. Podobnie mogę powiedzieć o mamie, która w moim wychowaniu też odegrała olbrzymią rolę. Moi najbliżsi pojawili się w Szczecinie w sierpniu na meczu z Linfield. Strzeliłem wtedy pięknego gola, a moi rodzice i siostry byli na trybunach. To był dla mnie przepiękny dzień.
Kiedy poczuł pan, że faktycznie może żyć z futbolu? Kopać piłkę zaczynałem w wieku sześciu lat. Kiedy miałem trzynaście, zaczęła powstawać akademia i polepszyły się warunki do treningów. Zawsze miałem cel, aby zostać piłkarzem. W wieku piętnastu lat pojechałem na pierwszy obóz z seniorskim zespołem Sziraku Giumri. Zadebiutowałem w 2016 roku w lidze armeńskiej, ale trenowałem z drugą drużyną. Prawdziwe wejście do pierwszego zespołu miałem kilka miesięcy później, gdy pojawiłem się na murawie w 65. minucie spotkania z Dilą Gori w eliminacjach Ligi Europy. Był to bardzo ważny dwumecz i czułem ogromną odpowiedzialność. Kibice mnie nie znali, a trenerem Sziraku był mój tata. Ktoś mógł sobie pomyśleć: „Wchodzi na boisko w ważnym momencie, bo trenerem jest jego tata”. Myślałem sobie, że jeżeli popełnię błąd, to będzie miał problemy… Dziesięć minut walczyłem ze stresem. Potem ochłonąłem i na pięć minut przed końcem strzeliłem gola na 1:0. Doprowadziliśmy do dogrywki, a następnie awansowaliśmy do kolejnej rundy po rzutach karnych.
W 2017 roku trafił pan do MŠK Žilina. Decyzja o wyjeździe była trudna?
Przed przeprowadzką do Żyliny, kiedy miałem siedemnaście lat, mogłem przejść do Lokomotiwu Moskwa. Byłem już blisko, ale stwierdziłem, że potrzebuję czegoś innego. W Lokomotiwie było mnóstwo gwiazd, jak Jefferson Farfan czy Eder… To znakomici piłkarze, ale ja jako młody zawodnik miałbym małe szanse na grę.
W 2018, będąc w Žilinie, z powodu kontuzji kostki pauzował pan prawie rok. To był najtrudniejszy czas w karierze?
Tak. Gdy wróciłem do zdrowia po kontuzji, drużyna znajdowała się w świetnej formie i nie było mi łatwo stać się ważną postacią. Dzięki Bogu zdołałem się podnieść. Ten okres był dla mnie bardzo trudny, bo wtedy nie czułem się tym samym chłopakiem co przed kontuzją. Musiałem przez to przejść, a ten czas udowodnił mi, że wszystko, co się robi, należy wykonywać na maksa.
Dostrzega pan w PKO BP Ekstraklasie zawodnika z lepszą lewą nogą od Wahana Biczachczjana? Chyba nie! Przepraszam, ale nie lubię mówić o sobie.
Jeszcze niedawno miał pan przypiętą łatkę jokera, który dobrze czuje się na boisku tylko po wejściu z ławki. Przeszkadzało to panu?
Robię wszystko, aby grać jak najwięcej, ale ostateczna decyzja należy do trenera. Podchodzę do tego w ten sposób, że jeżeli dostaję pięć minut, to muszę je spożytkować najlepiej, jak potrafię. Nie jestem w stanie zmienić tego na siedemdziesiąt minut. Bardzo ważna jest umiejętność korzystania z takiego czasu, jaki się otrzyma. Tylko proszę mnie dobrze zrozumieć – mnie nie zadowala sytuacja, w której gram tylko jako zmiennik. Ale akceptuję swoją rolę i zawsze dążę do tego, aby otrzymywać od trenera jak najwięcej minut.
Jakim trenerem jest Jens Gustafsson?
Mogę o nim mówić pozytywnie. Jesteśmy drużyną, która prezentuje w Ekstraklasie jeden z najbardziej atrakcyjnych stylów gry. Treningi są bardzo dobre, każdy z nas czuje, że się rozwija. Patrząc na tabelę, uważam, że zasługujemy na więcej niż szóste miejsce. Być może stracone gole sugerują, że mamy słabą defensywę, ale ja tak nie uważam. Pracujemy nad obroną całym zespołem i sądzę, że widać w tym aspekcie poprawę.