Zimny prysznic dla wrocławian
Śląsk po porażce z Pogonią ma już tyle samo punktów co Jagiellonia i gorszy od niej bilans bramkowy.
Ligowe zwycięstwo Pogoni we Wrocławiu to wydarzenie, o którym nie słyszano od ponad dwóch dekad, bo poprzednio, jeszcze przy Oporowskiej, Portowcy wygrali w 2001 roku. Dla Śląska ten rok zaczyna się źle i jest jak kubeł lodowatej wody na rozgrzane wrocławskie głowy marzące o mistrzostwie Polski.
Przyborek w jedenastce
Zacząć tak, żeby nikt w Polsce nie miał wątpliwości, że cele na decydującą część ligowego sezonu są naprawdę wielkie – z takim przeświadczeniem do niedzielnego meczu przystępowały obie drużyny. Wcale nie chodziło o pompowanie balonika i efekciarskie prężenie muskułów. W Śląsku i Pogoni w ostatnim czasie zrobiono wiele, by uniknąć znaczących osłabień. I choć różnica punktowa w tabeli, a także w ocenie jakości dublerów była wyraźnie na korzyść gospodarzy, to jednak same wyjściowe jedenastki można było zestawiać i interesująco porównywać. Wielu ekspertów uważa, że syndrom „krótkiej kołdry” raczej wcześniej niż później zacznie prześladować Portowców, że czkawką odbiją się nieuchronne absencje i zmęczenie fizyczne, które oczywiście narasta szybciej, gdy brakuje wartościowych zmienników. To wszystko prawda, ale przecież przepowiadane problemy nie miały prawa dopaść Pogoni już w pierwszym meczu; niewątpliwie Jens Gustafsson – pokazywała to także intensywność gry w ostatnim sparingu ze Sturmem Graz (6:1) – zrobił wiele, by jego zespół we Wrocławiu zagrał na maksymalnych obrotach, z uwzględnieniem wszelkich ukrytych mocy. Tu nie ma na co czekać. Wprawdzie należy rozsądnie gospodarować siłami, ale jeżeli chce się gonić podium, mając tak pokaźne straty, trzeba szarżować na granicy ryzyka. Nawet wtedy, gdy mecz zaczynasz piłkarzem z rocznika 2007 Adrianem Przyborkiem i w związku z tym pozostawiasz na ławce Alexandra Gorgona, bo zależy ci, by po sezonie płacić jak najniższą karę finansową za niewypełnienie limitu młodzieżowców.
Plan Gustafssona
Przez zimę w stylu gry drużyny Jacka Magiery nic się nie zmieniło – nadal obowiązuje zasada „przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka”. Śląsk, mimo że grał we Wrocławiu, znowu nie zaczął od śmiałego ataku. Gościnnie zapraszał Portowców na swoją połowę, pozwalał mu trochę „poklepać” piłkę, ale gdy któryś z nich usiłować zbliżyć niebezpiecznie blisko, wrocławianie stawali się nieprzyjemni. Kasowali te próby i za chwilę sami zapuszczali się w okolice drugiego pola karnego. I dopiero tam pokazywali, jak dużo mają jakości, bo kilka dobrych okazji strzeleckich stworzyli. W klasycznym jesiennym meczu z pewnością do przerwy w podobnych okolicznościach prowadziliby różnicą co najmniej jednego gola, teraz jednak musieli jednak przenieść plan na zwycięską bramkę na drugą połowę. Po przerwie podkręcili tempo, znowu pachniało golem, ale gdy już wydawało się, że piłka musi wpaść do szczecińskiej bramki, świetnymi interwencjami popisywał się Valentin Cojocaru. A potem natarła Pogoń! Jakby czekała, aż Śląskowi zabraknie energii i wtedy wrzuciła wyższy bieg. Efthymios Koulouris jeszcze zmarnował swoją szansę, ale kolejna akcja dała gościom upragnionego gola i w konsekwencji zwycięstwo!
Pachniało walkowerem
Niewiele brakowało, a mecz zakończyłby się przedwcześnie, bo miejscowi kibice co najmniej dwa razy rzucali na boisko niebezpieczne przedmioty i sędzia Szymon Marciniak w 86. minucie zarządził dodatkową kilkuminutową przerwę. Gdyby incydenty się powtórzyły, Śląsk bez wątpienia przegrałby ten mecz walkowerem.
Porażka gospodarzy oznacza też, że Śląsk nie wyrównał swojego najlepszego wyniku z 1981 roku, kiedy nie przegrał 17 ligowych meczów z rzędu. Tym razem licznik zatrzymał się na 16. W tamtym wrocławskim zespole grały takie asy jak Zdzisław Kostrzewa, Paweł Król, Roman Wójcicki, Mirosław Pękala, Tadeusz Pawłowski, Waldemar Prusik i Janusz Sybis. Teraz Śląsk ma nowe gwiazdy i chciałby być mistrzem Polski. Mecz z Pogonią pokazał, jak potężne i trudne może to być wyzwanie.