KAMA NAD NAMI CZUWA
– Wierzy pan, gdzieś jest i czeka?
MARCIN ROSENGARTEN: Do takich spraw każdy podchodzi indywidualnie, natomiast ja wierzę, że Kamila czuwa i zawsze jest z nami przy Memoriale. Zresztą jej tata Robert Skolimowski często wspomina, że my jako zespół odpowiadamy za kwestie organizacyjne, z kolei do zadań Kamy należy zapewnienie pogody. I do tej pory nas nie zawiodła. Niemal zawsze było słoneczko. Nawet jeśli robiło się deszczowo, to potem się rozjaśniało. Mam też przeświadczenie, że o ile za życia Kama łączyła ludzi wokół siebie, to dzisiaj my jesteśmy złączeni wokół jej Memoriału. Da się to odczuć w naszym zespole, z czego jestem bardzo szczęśliwy. Wiele lat temu usłyszałem, a ostatnio znowu to do mnie wróciło, że po odejściu z tego świata człowiek jest obecny tak długo, jak żyje w sercach innych. Trwa, dopóki ktoś o nim pamięta. Mam poczucie, że Polacy o Kamie nie zapomnieli, zresztą widać to każdego że
Kamila roku na trybunach Stadionu Śląskiego oraz 1 listopada na Powązkach.
– Kiedyś szczególnie doświadczył pan jej wsparcia?
To było w 2011 roku, gdy organizowaliśmy drugi Memoriał, choć tak naprawdę pierwszy mityng z prawdziwego zdarzenia. Wszystko wisiało na włosku. Mityng odbywał się we wrześniu, a jeszcze w czerwcu nie wiedziałem, czy dojdzie do skutku. Nie mieliśmy pojęcia, jak organizuje się taką imprezę, ile potrzeba pieniędzy, co trzeba przygotować na stadionie… Brakowało dofinansowania. Składaliśmy wnioski, ale były odrzucane. Poszedłem na Powązki i powiedziałem: „Kama, jeśli to ma się udać, potrzebujemy twojego wsparcia i pomocy”. Nie pamiętam już, czy minął dzień czy kilka dni, ale wkrótce dostaliśmy pozytywną opinię z urzędu miasta. Otrzymaliśmy też wsparcie sponsorów i wszystko szybko się potoczyło. Potem już z każdym rokiem wszystko szło dużo sprawniej i płynniej.
– Wspomniał pan o słonecznej pogodzie – to jak z promiennym uśmiechem Kamili, który wciąż oglądamy na plakatach reklamujących waszą imprezę. A w tym roku Memoriał już trzeci raz odbędzie się jako mityng Diamentowej Ligi. Wiele osób, w tym lekkoatleci, wspominali, że Kama im się przyśniła, że pomogła – choćby odblokować się właśnie na Memoriale i osiągnąć lepszy wynik. A z tym uśmiechem to prawda – nie przypominam sobie, aby Kama kiedykolwiek była smutna. Oczywiście zdarzały się cięższe momenty, chwile zwątpienia, ale to szybko przechodziło. Miała takie swoje powiedzenie, które w zasadzie było jej mottem życiowym: „Uwierz, że to, co trudne, kiedyś prostsze będzie”. Była życiową optymistką i nawet po ciężkich treningach zawsze po prostu świeciła. Miała blask i błysk w oku. Kiedy wchodziła na jakieś spotkanie czy imprezę albo w miejsca, gdzie z nikim się nie znała, to po pięciu minutach wszystkie mury pękały i całe towarzystwo czuło się przy niej tak, jakby znało się z Kamą od co najmniej pięciu lat! Pamiętam też, jak pierwszy raz przyjechała do mnie na święta do Chorzowa. Wszyscy u mnie byli zestresowani, ale Kama po chwili była już duszą towarzystwa! Potrafiła łączyć ludzi. A na nas spoczywa dzisiaj miły obowiązek robienia tego samego, czyli łączenia ludzi wokół jej Memoriału, wokół sportu, wokół pomagania innym. Pielęgnujemy więc pamięć o Kamie.
– W tym roku wasz związek osiągnąłby pełnoletniość. Zostaliście parą w sierpniu 2006 roku w Göteborgu, gdzie Kamila wywalczyła drugi w karierze medal mistrzostw Europy – brązowy.
Na tych mistrzostwach zaczęło iskrzyć. I niedługo potem podjęliśmy decyzję, że spróbujemy. Dziś mam poczucie, że po paru miesiącach mogłoby być po wszystkim, gdyby nie moje przenosiny z Radia Katowice do Polskiego Radia. Zamieszkałem w Warszawie, dzięki temu daliśmy sobie szansę i nasz związek się umocnił. Tak, 18 lat strzeliłoby nam we wrześniu. Dokładnie 13 września.
– Miał pan 26 lat, był młodym dziennikarzem. Zaledwie rok wcześniej jako początkujący radiowiec przeprowadził pan swój pierwszy wywiad z Kamilą, a po kilkunastu miesiącach był już partnerem mistrzyni olimpijskiej! Nie wydawało się to trochę surrealistyczne?
Rzecz w tym, że Kama nigdy nie dawała innym odczuć, że jest mistrzynią. I to było najpiękniejsze. Nigdy nie miałem poczucia, że moją życiową partnerką jest mistrzyni olimpijska. Wręcz przeciwnie. Kama zawsze mnie prosiła, szczególnie gdy jechaliśmy w nowe, nieznane dla niej miejsca, żebym jej powiedział, gdybym zauważył, że zaczyna gwiazdorzyć. Mówiła: „Kopnij mnie w kostkę”. Bardzo uważała, żeby się nie zagalopować. Zawsze chciała być po prostu sobą. I była dla wszystkich. Robiła wszystko, aby ludzie wokół niej czuli się dobrze, żeby wzrastali, żeby się rozwijali.
– Wejście do światka lekkoatletycznego dzięki Kamili też miał pan łatwiejsze?
Było wręcz odwrotnie! Na początku musiałem przejść mocny chrzest w środowisku lekkoatletycznym, a na czele stał Szymon Ziółkowski. Powtarzał: „Kama, kogo ty sobie wzięłaś? Jakiegoś dziennikarzynę ze Śląska, który mówi ze śląskim akcentem?”. Musiałem też przejść testy mocno imprezowe, zakrapiane. No i dobrze wypaść w sprawdzianach z historii sportu, wiedzy o lekkoatletyce. Szymek długo mnie maglował i miał z tego frajdę, ale odbierałem to w kategoriach: kto się czubi, ten się lubi. Dzisiaj, gdy się spotykamy, często wspominamy te historie. Piotrek Małachowski czy Tomek Majewski na początku też zachowywali pewien dystans. Ale to zrozumiałe, bo nie byłem z tego środowiska, a na dodatek pracowałem jako dziennikarz. Ale w końcu się przekonali, że nie jestem tam po to, by komuś zrobić krzywdę, a wręcz przeciwnie – by pokazać to środowisko na zewnątrz, by o nim ciekawie opowiadać. Te przyjaźnie przetrwały, dzięki Kamie wciąż trzymamy się razem na dobre i złe.
– Kamila dopiero co zerwała z niemieckim dyskobolem Michaelem Möllenbeckiem. Wielki chłop, medalista mistrzostw świata… Nie czuł się pan trochę… za mały? Kama nigdy nie dała mi tego odczuć. Jasne, kiedy zaczynaliśmy, to zapytałem, czy nie ma problemu z tym, że między nami jest taka różnica. Na początku prosiła, abym się tym nie przejmował, jednak z czasem coraz bardziej zachęcała, żebym zaczął chodzić na siłownię. I w końcu wypaliła: „Słuchaj, jeśli mam cię przedstawić mojemu tacie, który jest od ciebie dwa razy większy, to musisz nad sobą trochę popracować”. Przez kilka miesięcy dość intensywnie trenowałem na siłowni i wtedy z siedemdziesięciu paru kilogramów doszedłem do setki. Zrobiłem to dla Kamy i czułem się z tym dobrze, choć moja naturalna waga jest jednak dużo niższa. Czego się jednak nie robi dla kogoś, kogo się kocha – i to z wzajemnością. Jeśli zaś chodzi o Kamę, to ona ze swojej sylwetki zawsze robiła atut. Potrafiła to wyeksponować, była niezłą kokieciarą.
– A miewał pan wątpliwości natury etycznej, gdy jako dziennikarzowi przychodziło relacjonować występy własnej dziewczyny?