„PS” z 24.02.2014 10 lat temu Cztery lata temu z Vancouver polscy sportowcy wyjeżdżali z sześcioma medalami. A biorąc pod uwagę, że wcześniej w historii startów Biało-czerwoni osiem razy wchodzili na olimpijskie podium, wydawało się, że takiego sukcesu po
na plus, jeżeli chodzi o 1500 metrów. Doszedłem do wniosku, że te nowe płozy, na jakich jechałem na 1000 metrów, mimo że są dobrze przygotowane, ale nie jadą tak, jak bym chciał – tłumaczył Bródka.
W swoim starcie na 1500 metrów nie tylko pokonał w parze Amerykanina
Shaniego Davisa, ale z czasem 1:45.00 objął prowadzenie w zawodach.
– Matko jedyna! On to zrobił! Ugasił ten olimpijski płomień nadziei rywali! 1:45.00! To może być medal! To może być złoto! – krzyczał do mikrofonu komentujący zawody na antenie TVP Piotr Dębowski.
Bródka wykonał swoje zadanie najlepiej, jak mógł i pozostało mu już tylko czekać na to, co zrobią rywale. Do końca pozostawały jeszcze trzy pary. Przed występem ostatniego duetu Bródka był już pewny przynajmniej brązowego medalu. W ostatniej parze wyzwanie liderowi rzucił Koen Verweij. Gdy Holender wpadł na metę, przy jego nazwisku ukazała się „jedynka”. Uzyskał bowiem co do setnej sekundy identyczny czas jak Bródka (1:45.00). O tytule mistrza olimpijskiego miały zadecydować tysięczne części sekundy. Po chwilowym, ale zdawałoby się trwającym wieczność oczekiwaniu Dębowski mógł zakrzyknąć: – Polak! Polak! Polak złoto! Jest złoty medal Zbigniewa Bródki! – szalał komentator, a wraz z nim polscy kibice przed telewizorami.
O tytule zadecydowały 0,003 sekundy. Bródka uniósł ręce w geście triumfu. Holender natomiast długo nie mógł pogodzić się z porażką.
– Trzeba było czekać w nadziei, że to ja jestem tym pierwszym, a nie on. Trzeba byłoby to przeliczyć, ale pokonałem Holendra chyba o milimetry. To niesamowite. To jest 1500 metrów, bieg trwa 1.45 i w tym czasie można wiele stracić i wiele zyskać. A na mecie decydują tysięczne części sekundy – mówił na gorąco po zawodach Bródka. – To był bieg idealny. Nastawiłem się na niego. Musiałem to zrobić, żeby wykorzystać szansę, która została mi dana w losowaniu. Kiedy, jak nie teraz? Wiedziałem, że trzeba będzie pojechać kosmiczny wynik, żeby sięgnąć po olimpijski medal – przyznał nasz złoty panczenista. Triumf Bródki przeszedł do historii polskiego sportu, a za sprawą dramatycznych okoliczności mocno wrył się w pamięć kibiców. Podobnie jak komentarz Dębowskiego. – Wzruszam się, gdy oglądam ten bieg z komentarzem Piotrka Dębowskiego, bo zrobił to świetnie. Zresztą różne osoby, które spotykam, wspominają mój przejazd, łącząc to z bardzo dobrym komentarzem i niesamowitą miną Holendra. Włączam sobie ten bieg, gdy czasem brakuje mi sił i motywacji. To świetnie działa jako dobry przerywnik w treningu i w chwilach słabości – wspominał Bródka w rozmowie z „PS”.
Na szczycie ze złamaną nogą Podobną dramaturgię miał triumf Justyny Kowalczyk w biegu na 30 km w 2010 roku w Vancouver, gdy Polka do samej mety toczyła szalony bój o złoto z Norweżką Marit Björgen. W Kanadzie nasza reprezentantka wywalczyła w sumie trzy krążki, w Rosji oczekiwania wobec niej były już mniejsze, choć nadal należała do ścisłej światowej czołówki. W połowie stycznia Kowalczyk wygrała bieg na 10 km stylem klasycznym w Szklarskiej Porębie, ale tuż przed igrzyskami w tej samej konkurencji w Toblach zajęła piąte miejsce. W międzyczasie Polka nabawiła się kontuzji stopy, a do tego odmroziła palce u stóp, co poskutkowało ściąganiem paznokci. Po pierwszym występie w Soczi, kiedy to w biegu łączonym zajęła szóstą lokatę, wykonała zdjęcie rentgenowskie, które wykazało wielowarstwowe złamanie kości śródstopia.
Nasza biegaczka nie zamierzała jednak rezygnować z walki o medale. W biegu na 10 km klasykiem Kowalczyk wspięła się na wyżyny umiejętności i nie dała rywalkom szans. Drugą Charlotte Kallę ze Szwecji pokonała aż o 18.4 s. Biorąc pod uwagę okoliczności, słowo „heroizm” w przypadku Polki w żadnym stopniu nie było przesadą. A łzy szczęścia naszej biegaczki były w pełni uzasadnione.
– W nosie miałam taktykę. Powiedziałam sobie, że idę na maksa i albo wygram, albo zdechnę – mówiła Kowalczyk na mecie. – Pierwszego dnia w Soczi noga wyjechała mi z buta i obdarłam całe ścięgna Achillesa. Dopiero dzień przed biegiem mogłam włożyć buty bez plastrów. Wszystko się waliło, ale wtedy trzeba zrobić swoją robotę. Ja nie z tych, co lubią się umartwiać, żeby było dobrze. Można popatrzeć na statystyki. Potknęłam się w Toblach, przede wszystkim przez te ściągane paznokcie dzień przed startem. To naprawdę bari dzo bolało. Wcześniej miałam wysoką gorączkę. I kiedy nagle trzy dni przed startem wszystko zaczęło się normować, wiedziałam, że będzie dobrze – tłumaczyła. – Dziękuję krytykom, którzy tak bardzo nie chcieli, żebym wystartowała. Oni mnie tylko zmobilizowali. Ostatnie trzy tygodnie były dla mnie okropne, ale ja jestem uparta kobitka i łatwo się nie poddaję – przyznała Polka.
W Soczi Kowalczyk wystąpiła jeszcze w sztafecie, sprincie drużynowym oraz biegu na 30 km. Tej ostatniej konkurencji nie ukończyła. Przegrała z bólem, ale tak wracała z igrzysk jako wielka zwyciężczyni, z drugim złotym medalem olimpijskim. Cztery lata później wystąpiła jeszcze w Pjongczangu, ale tam swojego dorobku nie powiększyła. Późniejsze igrzyska w Korei Południowej i Chinach nie były już dla nas tak udane jak te w Rosji. Na podium w Azji stawali już wyłącznie skoczkowie. Trzecie w karierze złoto na dużym obiekcie w Pjongczangu wywalczył Stoch, a brąz dorzuciła drużyna. W Pekinie natomiast jedyny medal dla Polski, brązowy na skoczni normalnej, zdobył Dawid Kubacki.