DROGI DO METY I DROGI DO ŚMIERCI
Tragedia z 11 lutego br. wstrząsnęła międzynarodowym środowiskiem lekkoatletycznym. Rekordzista świata w maratonie – Kenijczyk Kelvin Kiptum, wraz ze swym rwandyjskim trenerem Gervaisem Hakizimaną – zginął, siedząc za kierownicą toyoty premio, spiesząc się z jednej transmisji meczu piłkarskiego na drugą. Zamiast – jak to planował – przebiec jako pierwszy człowiek maraton w czasie poniżej 2 godzin, stracił życie w zaledwie parę sekund. Zajmująca tylne siedzenie w samochodzie młoda kobieta Sharon Kosgey odniosła tylko powierzchowne obrażenia i po opatrzeniu ran szybko wyszła ze szpitala.
W mediach społecznościowych od razu pojawiły się plotki, że kierujący autem długodystansowiec pozostawał pod wpływem alkoholu, a owa pasażerka była jego kochanką, ale rodzina Kiptuma poprosiła o nierozprzestrzenianie fałszywych informacji i niebrukanie pamięci o nim. W przeciwieństwie do swego starszego rodaka, poprzedniego rekordzisty świata w maratonie, Kiptum był na firmamencie światowej lekkoatletyki meteorem, który równie szybko zabłysnął, jak zgasł. Bodaj po raz pierwszy w historii zdarzyło się, że rekordzistą świata w biegu maratońskim został zawodnik, który unikając startów na bieżni i nie mając poważnych osiągnięć w biegach długich na stadionie, nagle pojawił się na królewskim dystansie, zwyciężając w swoich pierwszych trzech maratonach. I to jakich! Triumfował przecież w Walencji (2:01:53 w 2022 roku), Londynie (2:01:25 w 2023) i w Chicago w tym samym roku (2:00:35 – rekord świata). Wielka szkoda, że Kiptum, absolutny nuworysz, newcomer w maratonie – zamiast ustanowić kolejny rekord świata, na zawsze rozstał się z tym światem. I pozostawił wiele trzeźwo myślących osób w niepewności: czy on czasem nie stosował niedozwolonego dopingu… Bo przecież na listę dopingowej hańby trafiło blisko 300 reprezentantów Kenii, w tym prominentni maratończycy.
W ostatnich latach Kiptum, mający już kontrakt z Nike, zgodził się na reklamowanie chińskiego obuwia Qiaodan. Aż do 8 października 2023 roku, gdy został w Chicago rekordzistą świata, mówił mediom, że od początku kariery trenuje sam. Dopiero po tym triumfie ujawnił nazwisko swego trenera – Gervaisa Hakizimany, z którym współpracował już od kilku lat, przebiegając dziennie o wiele więcej kilometrów niż większość czołowych maratończyków (ponad 180 mil tygodniowo). Hakizimana, którego wychowankiem był inny czołowy maratończyk – Kenneth Kipkemoi (rek. 2:04:52), musiał się wstydzić za jego dopingową wpadkę i dyskwalifikację na dwa lata. Fakt ten rodzi podejrzenia, że i Kiptumowi nieobcy był dopingowy proceder… Śmierć Kiptuma budzi mimo woli historyczne reminiscencje. Już tylko na liście biegaczy kenijskich, którzy stracili życie w dramatycznych zdarzeniach, przede wszystkim w katastrofach samochodowych, nie brakuje sławnych nazwisk.
W 2010 roku w wypadku drogowym stracił życie czołowy średniodystansowiec David Lelei, czwarty na 800 m w halowych MŚ 2001 w Lizbonie. Cudem uniknął wtedy śmierci wieziony przezeń Moses Tanui, były mistrz świata na 10 000 m, dwukrotny zwycięzca maratonu w Bostonie.
W roku 2011 roku pierwszy kenijski mistrz olimpijski w maratonie – Samuel Wanjiru, triumfator maratonów w Chicago i Londynie – miał się ponoć zabić, spadając w domu z balkonu. Jak jednak w sądzie zeznała jego matka, został tak naprawdę zabity przez sześciu zbirów wynajętych przez jego żonę niemogącą znieść licznych zdrad. Nicholas Bett, któremu miałem okazję gratulować zdobycia tytułu mistrza świata na 400 metrów przez płotki w roku 2015 w Pekinie, zginął trzy lata później, podobnie jak Kiptum za kierownicą, prowadząc toyotę prado. Bett wpadł w głęboki wybój na drodze z Eldoret do Nairobi. W tym samym roku stracił życie w wypadku samochodowym średniej klasy maratończyk Francis Kiplagat. W 2020 roku ten sam los spotkał Kennedy’ego Njiru (8:18:04 na 3000 m z przeszkodami).
W październiku 2021 roku Agnes Tirop, mistrzyni świata w przełajach, brązowa medalistka MŚ w biegu na 10 000 m w 2017 i 2019 roku, zmarła we własnym domu, zasztyletowana przez nieznanych sprawców, dybiących zapewne na jej pieniądze. W roku ubiegłym wreszcie śmierć na drodze poniósł Samuel Kosgei, czołowy maratończyk świata (2:06:03).
My akurat wspominamy z największym bólem dwukrotnego mistrza Europy, w 1976 roku w Montrealu wicemistrza, a w 1980 w Moskwie mistrza olimpijskiego Bronisława Malinowskiego, który w 1981 roku zginął na moście w Grudziądzu, gdy jego audi 80 zostało przygniecione przez ciężarówkę kamaz. Los nie oszczędził również dwóch serdecznych przyjaciół Bronka z lekkoatletycznej reprezentacji Polski. W roku 1998 wracający z Międzyzdrojów do Warszawy mistrzowie olimpijscy Władysław Komar (pchnięcie kulą w Monachium 1972) i Tadeusz Ślusarski (skok o tyczce w Montrealu 1976) zginęli w zderzeniu z autem prowadzonym przez byłego reprezentanta Polski w biegu na 400 m Jarosława Marca, który zmarł po przewiezieniu do szpitala. Kustoszem pamięci ofiar tego wypadku jest jadący wtedy fordem scorpio z dwoma mistrzami dawny sprinter AZS AWF Warszawa Krzysztof Świostek, przypominający po latach, że Bronek to ojciec chrzestny Komara juniora – Mikołaja… Kilka lat wcześniej taki sam los spotkał amerykańskiego biegacza Steve’a Prefontaine’a i Belga Ivo Van Damme’a, w 1976 roku wicemistrza olimpijskiego na 800 i 1500 m w Montrealu. Wszyscy trzej doczekali się po śmierci długoletnich imprez memoriałowych.
Piotr Fijas (ur. 1958), nasz czołowy skoczek narciarski lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, imponował nie tylko wyjątkowo wysokim wzrostem (189 cm), lecz również dalekimi lotami na nartach. W 1987 roku na Velikance w Planicy osiągnął odległość 194 metrów, co oznaczało wówczas rekord świata. Poprzednim rekordzistą był Austriak Andreas Felder (191 m w 1986 w Tauplitz), a następcą Fijasa
Na liście sportowych strat w wypadkach drogowych znajdujemy również sławne nazwiska. Warto przypomnieć przynajmniej część z nich. Szczególnego pecha miał nasz przedwojenny as biegów na 400 i 800 metrów, potem świetny trener Wacław Gąssowski. Należał do najlepszych u nas lotników i raz nawet przyleciał samolotem na mistrzostwa Polski, żeby się nie spóźnić. Udało mu się przeżyć drugą wojnę światową, a po wojnie stać się jednym z głównych twórców lekkoatletycznego Wunderteamu, by w 1959 roku zginąć w wypadku drogowym w Belgii…
W 1960 roku zginął na drodze w San Diego Amerykanin polskiego pochodzenia Bob Gutowski, wicemistrz olimpijski 1956 i pierwszy rekordzista świata w skoku o tyczce aluminiowej.
Zimą 1973 roku na legendarnym „zakręcie śmierci” prowadzącej do zimowej stolicy Polski zakopianki przypłacił życiem nagły poślizg auta współtwórca największych sukcesów naszych kolarzy, zwłaszcza Ryszarda Szurkowskiego i Stanisława Szozdy, Henryk Łasak, a wraz z nim zginął młody kolarz Jerzy Żwirko. Kto mógł się spodziewać, że wiele lat później po upadku w wyścigu szosowym weteranów dozna ciężkich obrażeń i w ich następstwie umrze sam mistrz Szurkowski… Jeszcze większy bohater z tamtych lat, trener reprezentacji narodowej siatkarzy Hubert Wagner osiągnął metę życia w 2002 roku w Warszawie, doznając zawału serca za kierownicą. I już tylko wspominać można, że doprowadził narodowy team do złotych medali mistrzostw świata 1974 i igrzysk olimpijskich 1976.
W 1989 roku opłakiwaliśmy śmierć jednego z naszych najsławniejszych piłkarzy – Kazimierza Deyny, który w okolicach San Diego zasnął podczas prowadzenia auta (będąc pod wpływem alkoholu). Sędziwego wieku nie dożyli też nasi czołowi kierowcy rajdowi. W 1977 roku zginął zawsze jeżdżący na granicy ryzyka Jerzy Landsberg. W 1993 śmierć poniósł na odcinku specjalnym w rejonie Złotego Stoku wicemistrz Europy Marian Bublewicz, a w 2004 kolejny wicemistrz Europy Janusz Kulig, uderzony przez pociąg na niezamkniętym przejeździe kolejowym w Rzezawie. W 2005 roku koło Klagenfurtu zamknął swój zaledwie 24-letni życiorys nadzwyczaj utalentowany siatkarz reprezentacji Polski Arkadiusz Gołaś, gdy jego żona nie zapanowała nad autem. Oby ta smutna lista nie przedłużała się w nieskończoność…
został siedem lat później w Planicy inny reprezentant Austrii – Martin Höllwarth (196 m). Dopiero w 1994, również w Planicy, jako pierwszy w historii granicę 200 metrów przekroczył Fin Toni Nieminen (203 m).
Nie od rzeczy będzie wspomnieć, iż w roku 1935 w Planicy rekordzistą świata został legendarny zakopiańczyk Stanisław Marusarz (95 m).
Edward Szymkowiak (1932–90) był na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych bramkarzem numer jeden reprezentacji narodowej, olimpijczykiem 1960 (Helsinki 1952, Rzym 1960). Największe sukcesy odnosił, grając w barwach CWKS (Legii) Warszawa i Polonii Bytom. W 1957 po meczu Polska – ZSRR (2:1) na Stadionie Śląskim w Chorzowie kibice znieśli „Szymka” z boiska na rękach. Nie był bardzo wysoki (tylko 178 cm), ale znakomite wygimnastykowanie bardzo mu pomagało w grze, a słynął też z bardzo odważnego rzucania się pod nogi atakujących napastników.
„PS” z 7 kwietnia 1934 roku Czy skoczymy 100 mtr. na nartach?
Pytanie bardzo aktualne wobec 95-metrowych skoków Ruuda na skoczni w Planicy. Tylko od skoczka zależy, czy taki skok może być wykonany. Może w Planicy, może w Villars-bretaye, może w Ponti di Legno, może na Königsbergu, może na skoczni Olimpijskiej w Garmisch? Na razie osiągnięcie granicy 100 m w skoku na nartach ma znaczenie reklamowe dla miejscowości, gdzie ta długość zostanie osiągnięta.