WCIĄŻ WIĘCEJ PRZEDE MNĄ
– Pamięta pan „Czterdziestolatek”?
MARCIN GORTAT: Słabo, oglądałem go tak dawno, że trudno mi się odnosić do jakichkolwiek wątków. taki serial
– Chodzi nam raczej o to, czy pamięta pan, jak wyglądał główny bohater – z wąsami i skroniami przyprószonymi siwizną. Jeżeli o to chodzi, to jestem przekonany, że fizycznie prezentuję się dużo lepiej. Muszę przyznać, że jestem nawet w lepszej formie niż dwa, trzy lata temu, kiedy byłem tuż po zakończeniu grania w NBA. Lata na zawodowych parkietach trochę nadwyrężyły moje ciało, ale jakoś wszystko się ostatnio ułożyło, a ja aktualnie nie zaniedbuję treningów. Ćwiczę codziennie, chociaż wcale nie jest łatwo wpisać sobie ten czas do planu dnia – zajęć mam sporo, bo jestem zaangażowany w różne projekty – czy to charytatywne, czy biznesowe.
– No ale nie jest pan jak Cristiano Ronaldo, który jest młodszy o niecały rok, a wciąż gra w piłkę na bardzo wysokim poziomie.
Ale on jest fenomenem. Wszyscy znamy te historie, że potrafi skończyć trening, wrócić do domu, zjeść sałatkę na kolację i… wejść na bieżnię, żeby dalej trenować. Zawsze lubiłem wysiłek fizyczny, do treningów się nie zmuszam, jednak nadal pracować tak ciężko jak Ronaldo już bym chyba nie potrafił.
– Czterdzieste urodziny to moment, który skłania do przemyśleń nad tym, co się w życiu zrobiło, a czego nie udało się zrobić?
Coś już osiągnąłem, ale jeszcze ważniejsze dla mnie jest to, że przede mną wciąż wiele celów do zrealizowania. Ze spraw osobistych musiałem uporać się z tym, że niedawno odszedł mój tata. Śmierć jednego z rodziców jest trudnym momentem. Ale ostatnie miesiące jego choroby były czasem, gdy ponownie się do siebie zbliżyliśmy. Odwiedzałem go wspólnie z bratem Robertem, z którym także od pewnego czasu ponownie mam bardzo dobre relacje. Robert w opiece nad naszym tatą spisał się fantastycznie. Patrząc wstecz, nie mam poczucia, że muszę czegoś w swoim życiu żałować. Strasznie mnie cieszy wiele rzeczy. Chociażby działanie mojej fundacji, wielką radość sprawia mi, że mam tyle szkół pod moją egidą, uczy się w nich już 1500 dzieci, a od przyszłego roku będzie prawie 1700. Do tego mogę stwierdzić, że fizycznie czuję się najlepiej w swoim życiu. Gdy pojawia się „czwórka z przodu”, jest to przekroczenie jakiejś granicy. Można się zacząć zastanawiać, czy połowa życia już minęła, czy jeszcze nie. Ja trzymam się wersji, że będę żył sto lat, dlatego uważam, że przede mną wciąż więcej lat niż za mną. Na to, co mam i gdzie jestem w tej chwili, byłoby mi nawet wstyd narzekać.
– Jakie były najistotniejsze wydarzenia w pańskim życiu? Wow, trudne pytanie, ale na dziś pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to że mam obok siebie kobietę mojego życia. Jest kobietą nie tylko piękną, ale też bardzo inteligentną, szalenie bystrą, bez niej z pewnością byłoby mi trudniej – ona lepiej niż ja rozumie wszystkie procesy, które zachodzą na świecie, bardzo pomogła mi także w tym, jak właściwie patrzeć na świat wyzwań biznesowych. Właściwie to mam żonę, o jakiej całe życie marzyłem. Dla mnie jest najważniejsza i najpiękniejsza na świecie. Lepiej nie mogłem trafić.
– Czyli jest pan jednym z tych, którzy twierdzą, że warunkiem sukcesu sportowca jest związanie się z odpowiednią kobietą.
Oczywiście. Jeśli chcesz osiągnąć sukces, trzeba mieć spokój w domu. Nie znam, nie pamiętam takiego przypadku, aby z popieprzonym życiem osobistym ktoś był w stanie wejść na najwyższy poziom sportowy. Czasami bywa, że na samym szczycie niektórym puszczają hamulce, ale to zawsze źle się kończy.
– Zabawne, że dzień przed naszą rozmową obejrzałem odcinek serialu „Miasteczko South Park”, w którym robiono sobie żarty z Tigera Woodsa…
…i tego, że żona ganiała go przed domem z kijami golfowymi, a on uciekając, rozbił samochód. To się działo kilkaset metrów od mojego domu w USA. Gdy przyjechały wozy transmisyjne różnych stacji telewizyjnych, dziennikarze parkowali samochody właściwie już na moim podjeździe do domu, a skutki tego wszyscy znamy.
– Pan skandali obyczajowych tego kalibru nigdy nie był częścią, życie rodzinne poukładane, dlatego omówmy najważniejsze życiowe wydarzenia sportowe. Najważniejsze? To moment, w którym dostałem się do NBA, gdy stwierdzono, że się do tej ligi nadaję. Już samo to jest dla koszykarza ogromną szansą, stwarza wielkie możliwości. NBA jako organizacja od samego początku inwestuje w człowieka – jest uczenie tego, jak inwestować pieniądze, jak zachowywać się w kontaktach z mediami, wreszcie – co też ważne – jak unikać sytuacji, w których można wplątać się w złe relacje z kobietami. I to nie jest tak, że obowiązują jakieś nakazy. Otrzymujesz potężny ładunek wiedzy, a co z nią potem zrobisz – jest twoją sprawą.
W sensie sportowym najważniejszy dla mnie był sezon, w którym zagrałem w finałach. Na te mecze patrzy cały koszykarski świat, jeśli bierzesz w nich udział, to już dla nikogo nie jesteś anonimowy. Dla mnie finały były przełomowe, bo pokazałem, że mam możliwości, aby grać jako pierwszy środkowy w NBA. Ustawiły także poziom finansowy, na którym się znalazłem, bo zostałem doceniony. Wtedy bardzo chciał mnie zatrudnić Mark Cuban, czyli właściciel Dallas Mavericks. Przedstawił konkretną propozycję za konkretne pieniądze. Ja byłem gotowy przenieść się do jego drużyny, ale Orlando Magic mieli prawo mnie zatrzymać w składzie, jeśli wyrównają ofertę. I wyrównali. Jeszcze raz powtórzę, że jestem w tak szczęśliwej sytuacji, iż nie muszę żałować praktycznie niczego, co działo się w mojej karierze koszykarskiej.
– Gdyby nie dostał się pan do NBA, byłby pan teraz innym człowiekiem niż jest?
Nie byłbym. Byłbym zdecydowanie mniej rozpoznawalny – cała kariera spędzona w Europie, nawet w takich klubach jak Real, Barcelona, Maccabi czy CSKA, może zabezpieczyć finansowo, ale nie da takiej popularności.
– A nie ma pan poczucia, że skończył ją trochę za wcześnie, że można było pograć jeszcze rok lub dwa?
To nie miało sensu. Wiem, że mógłbym pokręcić się w lidze jeszcze trochę – z pewnością znalazłbym zatrudnienie jako trzeci środkowy opłacany według minimum dla weterana, czyli byłoby to coś pomiędzy dwoma a trzema milionami dolarów. Nie potrafiłbym się jednak odnaleźć w takiej roli, a pieniądze nie były dla mnie specjalną motywacją. Ktoś może powiedzieć, że przesadzam, bo to jednak kupa kasy. Jednak ja przez kilka lat zarabiałem po kilkanaście milionów rocznie. Z takiego minimum do mojej kieszeni trafiłoby może nieco ponad milion. Wiadomo, że im człowiek starszy, tym większe jest ryzyko kontuzji. Jestem więc przekonany, że dobrze zrobiłem, nie ryzykując, że w ostatnim sezonie strzeli mi kolano i będę musiał poddać się operacji. Pamiętajcie, że gdy kończyłem karierę, trwała pandemia i kolejny sezon zakończył się rozgrywaniem „bańki w Disneylandzie”, a to nie było granie dla mnie. Skończyłem bieganie po boisku. Przez rok z żoną mogliśmy trochę podróżować po świecie. Dla mnie tego typu relaks jest nowy, bo w czasie kariery w NBA moje wakacje spędzałem wyłącznie w Polsce, organizując campy dla dzieci. Pierwsze prawdziwe wakacje miałem na emeryturze.
– Czy koszykarze NBA są bardzo obciążeni czasowo? Nie chodzi o to, co wiąże się z rozgrywaniem meczów, treningami, ale z innym zobowiązaniami wobec klubu.
Jest ich sporo, właściwie każdemu koszykarzowi klub jest w stanie zagospodarować czas tak, jakby zatrudniał go na etacie z ośmiogodzinnym dniem pracy, ale to z reguły nie są nieprzyjemne aktywności. Nikt nie mówi zawodnikom: musisz coś zrobić. To są zawsze uprzejme prośby, ale nie widziałem nikogo, kto powiedziałby: nie. Dla mnie najtrudniejsze były imprezy z posiadaczami i dla posiadaczy sezonowych karnetów, gdzie pojawiali się przecież różni ludzie – także młodzi, nastawieni mocno imprezowo. No i zdarzało się, że przesadzali z drinkami i pod koniec wydarzenia trochę przekraczali granicę, za bardzo chcieli się kolegować, a niespecjalnie można się było z nimi dogadać.
– A czy gracze NBA mocno imprezują?
Za wszystkich nie będę się wypowiadał. Zarówno ja, jak i koszykarze, z którymi się trzymałem, umiarkowanie korzystaliśmy z możliwości, jakie daje gra w NBA. A naprawdę potrafią się wiązać z tym takie okazje, że zostajesz zaproszony na bankiet, a tam spotykasz Leonardo Dicaprio, który obok ciebie staje w kolejce po drinka.
– Z perspektywy polskiego kibica można tylko żałować, że nie skończył pan kariery w krajowej ekstraklasie. „Last dance Gortata” na polskich parkietach miałoby dla koszykówki pewną wartość. Nie było na ten temat żadnych rozmów? Nikt nie był w stanie niczego zaproponować?
Nie no, jedna rozmowa była. Ale nie dotyczyła zakończenia kariery, a raczej jej wznowienia w Polsce. Dla zabawy zacząłem grać, o czym niektórzy wiedzą, inni może dowiedzą się teraz, w amatorskiej lidze koszykówki w Łodzi. Ktoś z kibiców rzucił hasło w stylu: „Marcin, dobrze wyglądasz, może zacząłbyś grać w ekstraklasie”. Ja odpowiedziałem, że gdybym miał w Polsce wracać do gry, to tylko w barwach Anwilu. I… dość szybko po tej deklaracji odezwał się do mnie trener Igor Milicić. Muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem jego profesjonalizmu, sposobu prowadzenia rozmowy i tego, co mógłby mi zaproponować w prowadzonej przez siebie drużynie. Odrobił pracę domową, chciał się dowiedzieć, jaka jest prawda. Milicić naprawdę jest fachowcem. Nic dziwnego, że w tamtym czasie zmierzał z Anwilem po mistrzostwo Polski. Rozmowa była bardzo przyjemna, ale wyjaśniłem, że odnosiłem się do sytuacji czysto teoretycznej, stąd padło „gdybym miał wracać”, ale na serio to jednak powrotu nie rozważałem.
– Pańskie spotkanie z ministrem sportu Sławomirem Nitrasem komentowano trochę złośliwie. Oczywiście nie wszyscy to robili, ale nie zabrakło opinii, że Marcin Gortat pobiegł przypodobać się nowym ludziom. Ministra Nitrasa miałem okazję poznać dużo wcześniej. Znamy się, a nasz sposób patrzenia na sport w Polsce w wielu kwestiach się pokrywa. Tu nikt nikomu nie próbował się przypodobać. Sławomir Nitras jakiś czas temu przyjechał do Łodzi, żeby obejrzeć mecz Pogoni Szczecin, której kibicuje, z Widzewem. Wykorzystaliśmy to jako okazję, aby ponownie się spotkać i porozmawiać. Jestem przekonany, że minister Nitras będzie