TE PRZEKLĘTE DROBNIAKI! Z trybun miejscowe skurczybyki rzucały na lód drobne monety. Atakowałem bramkę na pełnym gazie, wjechałem na takiego drobniaka i straciłem równowagę. Rozpędzony byłem na maksa, a przede mną już banda, broniłem się nogami, żeby nie
– Zastanawiam się, kto częściej musi zabierać w mediach głos – Jan Domarski w sprawie remisu z Anglią na Wembley czy Wiesław Jobczyk o sensacyjnym zwycięstwie hokejowej reprezentacji Polski nad ZSRR podczas katowickich mistrzostw świata w 1976 roku. Jak sądzi strzelec trzech goli w tym historycznym wydarzeniu? WIESŁAW JOBCZYK: Popularność futbolu jest nie do podważenia, ale również nasz wyczyn odbił się szerokim echem i jego znaczenie siłą rzeczy wykraczało poza sport. Wiadomo, w jakich czasach żyliśmy i jak w Polsce postrzegaliśmy Sowietów. Abstrahując jednak od wszystkich niezależnych od nas podtekstów, myśmy wtedy pokonali potężną drużynę, mistrzów olimpijskich i obrońców tytułu mistrza świata. Dosłownie nikt się tego nie spodziewał. Przed meczem zazwyczaj mówiło się o tym, aby przegrać z nimi jak najniżej, żeby tylko uniknąć srogiego lania.
– Takiego jak dokładnie dwa miesiące wcześniej, kiedy podczas igrzysk olimpijskich w Innsbrucku przegraliście z ZSRR aż 1:16?
Mówi pan o najgorszym momencie w całej mojej reprezentacyjnej karierze i rzeczywiście to jest zupełnie niesamowite, że zaledwie dwa miesiące później w starciu z tym samym przeciwnikiem przeżyłem moment w mojej karierze najlepszy.
– Sowieci po tak niebywale wysokim zwycięstwie potem w katowickim Spodku was zlekceważyli? Ich czujność na pewno była uśpiona, ale to przede wszystkim my zagraliśmy o niebo lepiej. Tych dwóch meczów w ogóle nie da się porównywać.
– Porażki z igrzysk nie można nazwać inaczej jak katastrofą.
W Innsbrucku wydarzyło się wiele złych rzeczy, które sprawiły, że zagraliśmy poniżej swoich oczekiwań, mimo że ostatecznie zajęliśmy szóste miejsce. Przede wszystkim atmosfera w naszej kadrze była bardzo gęsta, po prostu zła.
– Dlaczego?
Stworzyli ją działacze z Warszawy nieodpowiedzialnymi decyzjami. Uważam, że byliśmy drużyną na tym samym poziomie co Finlandia i RFN, a jednak skutecznie rzucono nam kłody pod nogi. W sporcie o sukcesie decydują detale, czasem niepozorne, nie wolno ich lekceważyć. Ale nasi działacze zlekceważyli.
– Co takiego zrobili?
Zaczęło się już przed igrzyskami. Z Warszawy jechaliśmy autokarem do Niemiec na mecze sparingowe, był mowa, że po drodze zabierzemy Emila Nikodemowicza, naszego szkoleniowca w Baildonie Katowice, który mnie wytrenował i wypromował na reprezentacyjny poziom. A jednak wtedy z nami nie pojechał i nie było go też w sztabie na igrzyska, bo działacze uradzili, że nie jest potrzebny. Oczywiście było drugie dno tej sprawy. Działacze z Warszawy liczyli, że skoro z listy wykreślą Nikodemowicza, to któryś z nich załapie się na olimpijską wycieczkę. Przeliczyli się, bo okazało się, że ludzi do ekipy na igrzyska należy zgłaszać wcześniej, ten termin minął. Byliśmy wzburzeni, że nie ma w sztabie Nikodemowicza. Fatalnie wpływało to na atmosferę w zespole. Niedosyt po igrzyskach był ogromny, bo stać nas było na znacznie lepszy wynik.
– Mimo to po dwóch miesiącach byliście w stanie pokonać najlepszą drużynę świata!
Byliśmy już mocniejsi i bardzo zmobilizowani, co jest dużą zasługą naszego trenera Józefa Kurka oraz Emila Nikodemowicza, który na szczęście znowu dołączył do sztabu, a trzecim trenerem był Jerzy Mruk. Wspólnie stworzyli w sumie nową drużynę. Nasz atak z Leszkiem Kokoszką i Andrzejem Zabawą pozostał nienaruszony, przetrwał też atak nowotarski, czyli Walenty Ziętara, Mieczysław Jaskierski i Stefan Chowaniec, ale trenerzy stworzyli superpiątkę z Łodzi – w ataku Ryszard Nowiński, Zdzisław Włodarczyk, w środku Józef Stefaniak, a w obronie Jerzy Potz i Stanisław Szewczyk. Myślę, że to zadecydowało o doskonałej atmosferze i w konsekwencji o dobrych wynikach. Minęły tylko dwa miesiące, a jednak zespół był jak niebo a ziemia.
– Pan często polemizował z opiniami, że na MŚ w Katowicach jedynym błyskiem Polski było to kosmiczne zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim.
I nadal polemizuję, bo mieliśmy kilka innych dobrych wyników. Dwa razy pokonaliśmy NRD, dwa razy zremisowaliśmy z Finlandią, a na koniec zabrakło nam 21 sekund, by zremisować z RFN i utrzymać się w Grupie A. Wcześniej niewiele brakowało, a dostalibyśmy się do pierwszej czwórki! Zajęliśmy jednak przedostatnie, siódme miejsce, no ale spadały dwie drużyny. Byliśmy siódmi na świecie. Ten, kto nas wtedy za to krytykował, nie znał realiów.
– Czy to prawda, że gdybyście utrzymali się w elicie, każdy z was dostałby małego fiata?
Tak było mówione, choć bez jednoznacznej obietnicy. Raczej chodziło o talon, wtedy też bardzo cenny. Byliśmy w Tychach na zwiedzaniu fabryki samochodów, robiliśmy sobie przy nich zdjęcia. No ale maluchy się rozwiały… Mimo to pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego w Katowicach
Zdzisław Grudzień zaprosił nas na obiad, podziękował za udział w mistrzostwach i wręczył każdemu pozłacanego tissota. Całkiem elegancki zegarek, wtedy dostępny u nas tylko w peweksie. Oczywiście była grawerka, że to prezent od KC PZPR. Dla mnie to był pewien problem, bo swój zegarek podarowałem tacie. Od razu mu powiedziałem, żeby przypadkiem nie pokazywał kolegom, co jest tam podpisane pod spodem.
– To była najlepsza reprezentacja Polski w powojennej historii hokeja na lodzie?
Sądzę, że tak. Na igrzyskach w Sapporo też była mocna ekipa, ale bardzo możliwe, że potencjał naszej drużyny i mądrze zestawionego składu były jeszcze większe.
– Na kolejnych igrzyskach, w Lake Placid, też potrafiliście pokazać lwi pazur, pokonując Finlandię 5:4, a gole w tym meczu dla naszej drużyny strzelali wyłącznie napastnicy pierwszego ataku: Andrzej Zabawa i Leszek Kokoszka po dwa i pan jednego.
Rozumieliśmy się w ciemno, w każdej chwili wiedzieliśmy, co grać. Ja z Andrzejem po bokach, z jednego klubu, wtedy