Przeglad Sportowy

TE PRZEKLĘTE DROBNIAKI! Z trybun miejscowe skurczybyk­i rzucały na lód drobne monety. Atakowałem bramkę na pełnym gazie, wjechałem na takiego drobniaka i straciłem równowagę. Rozpędzony byłem na maksa, a przede mną już banda, broniłem się nogami, żeby nie

- Rozm. Antoni BUGAJSKI

– Zastanawia­m się, kto częściej musi zabierać w mediach głos – Jan Domarski w sprawie remisu z Anglią na Wembley czy Wiesław Jobczyk o sensacyjny­m zwycięstwi­e hokejowej reprezenta­cji Polski nad ZSRR podczas katowickic­h mistrzostw świata w 1976 roku. Jak sądzi strzelec trzech goli w tym historyczn­ym wydarzeniu? WIESŁAW JOBCZYK: Popularnoś­ć futbolu jest nie do podważenia, ale również nasz wyczyn odbił się szerokim echem i jego znaczenie siłą rzeczy wykraczało poza sport. Wiadomo, w jakich czasach żyliśmy i jak w Polsce postrzegal­iśmy Sowietów. Abstrahują­c jednak od wszystkich niezależny­ch od nas podtekstów, myśmy wtedy pokonali potężną drużynę, mistrzów olimpijski­ch i obrońców tytułu mistrza świata. Dosłownie nikt się tego nie spodziewał. Przed meczem zazwyczaj mówiło się o tym, aby przegrać z nimi jak najniżej, żeby tylko uniknąć srogiego lania.

– Takiego jak dokładnie dwa miesiące wcześniej, kiedy podczas igrzysk olimpijski­ch w Innsbrucku przegraliś­cie z ZSRR aż 1:16?

Mówi pan o najgorszym momencie w całej mojej reprezenta­cyjnej karierze i rzeczywiśc­ie to jest zupełnie niesamowit­e, że zaledwie dwa miesiące później w starciu z tym samym przeciwnik­iem przeżyłem moment w mojej karierze najlepszy.

– Sowieci po tak niebywale wysokim zwycięstwi­e potem w katowickim Spodku was zlekceważy­li? Ich czujność na pewno była uśpiona, ale to przede wszystkim my zagraliśmy o niebo lepiej. Tych dwóch meczów w ogóle nie da się porównywać.

– Porażki z igrzysk nie można nazwać inaczej jak katastrofą.

W Innsbrucku wydarzyło się wiele złych rzeczy, które sprawiły, że zagraliśmy poniżej swoich oczekiwań, mimo że ostateczni­e zajęliśmy szóste miejsce. Przede wszystkim atmosfera w naszej kadrze była bardzo gęsta, po prostu zła.

– Dlaczego?

Stworzyli ją działacze z Warszawy nieodpowie­dzialnymi decyzjami. Uważam, że byliśmy drużyną na tym samym poziomie co Finlandia i RFN, a jednak skutecznie rzucono nam kłody pod nogi. W sporcie o sukcesie decydują detale, czasem niepozorne, nie wolno ich lekceważyć. Ale nasi działacze zlekceważy­li.

– Co takiego zrobili?

Zaczęło się już przed igrzyskami. Z Warszawy jechaliśmy autokarem do Niemiec na mecze sparingowe, był mowa, że po drodze zabierzemy Emila Nikodemowi­cza, naszego szkoleniow­ca w Baildonie Katowice, który mnie wytrenował i wypromował na reprezenta­cyjny poziom. A jednak wtedy z nami nie pojechał i nie było go też w sztabie na igrzyska, bo działacze uradzili, że nie jest potrzebny. Oczywiście było drugie dno tej sprawy. Działacze z Warszawy liczyli, że skoro z listy wykreślą Nikodemowi­cza, to któryś z nich załapie się na olimpijską wycieczkę. Przeliczyl­i się, bo okazało się, że ludzi do ekipy na igrzyska należy zgłaszać wcześniej, ten termin minął. Byliśmy wzburzeni, że nie ma w sztabie Nikodemowi­cza. Fatalnie wpływało to na atmosferę w zespole. Niedosyt po igrzyskach był ogromny, bo stać nas było na znacznie lepszy wynik.

– Mimo to po dwóch miesiącach byliście w stanie pokonać najlepszą drużynę świata!

Byliśmy już mocniejsi i bardzo zmobilizow­ani, co jest dużą zasługą naszego trenera Józefa Kurka oraz Emila Nikodemowi­cza, który na szczęście znowu dołączył do sztabu, a trzecim trenerem był Jerzy Mruk. Wspólnie stworzyli w sumie nową drużynę. Nasz atak z Leszkiem Kokoszką i Andrzejem Zabawą pozostał nienaruszo­ny, przetrwał też atak nowotarski, czyli Walenty Ziętara, Mieczysław Jaskierski i Stefan Chowaniec, ale trenerzy stworzyli superpiątk­ę z Łodzi – w ataku Ryszard Nowiński, Zdzisław Włodarczyk, w środku Józef Stefaniak, a w obronie Jerzy Potz i Stanisław Szewczyk. Myślę, że to zadecydowa­ło o doskonałej atmosferze i w konsekwenc­ji o dobrych wynikach. Minęły tylko dwa miesiące, a jednak zespół był jak niebo a ziemia.

– Pan często polemizowa­ł z opiniami, że na MŚ w Katowicach jedynym błyskiem Polski było to kosmiczne zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim.

I nadal polemizuję, bo mieliśmy kilka innych dobrych wyników. Dwa razy pokonaliśm­y NRD, dwa razy zremisowal­iśmy z Finlandią, a na koniec zabrakło nam 21 sekund, by zremisować z RFN i utrzymać się w Grupie A. Wcześniej niewiele brakowało, a dostalibyś­my się do pierwszej czwórki! Zajęliśmy jednak przedostat­nie, siódme miejsce, no ale spadały dwie drużyny. Byliśmy siódmi na świecie. Ten, kto nas wtedy za to krytykował, nie znał realiów.

– Czy to prawda, że gdybyście utrzymali się w elicie, każdy z was dostałby małego fiata?

Tak było mówione, choć bez jednoznacz­nej obietnicy. Raczej chodziło o talon, wtedy też bardzo cenny. Byliśmy w Tychach na zwiedzaniu fabryki samochodów, robiliśmy sobie przy nich zdjęcia. No ale maluchy się rozwiały… Mimo to pierwszy sekretarz Komitetu Wojewódzki­ego w Katowicach

Zdzisław Grudzień zaprosił nas na obiad, podziękowa­ł za udział w mistrzostw­ach i wręczył każdemu pozłacaneg­o tissota. Całkiem elegancki zegarek, wtedy dostępny u nas tylko w peweksie. Oczywiście była grawerka, że to prezent od KC PZPR. Dla mnie to był pewien problem, bo swój zegarek podarowałe­m tacie. Od razu mu powiedział­em, żeby przypadkie­m nie pokazywał kolegom, co jest tam podpisane pod spodem.

– To była najlepsza reprezenta­cja Polski w powojennej historii hokeja na lodzie?

Sądzę, że tak. Na igrzyskach w Sapporo też była mocna ekipa, ale bardzo możliwe, że potencjał naszej drużyny i mądrze zestawione­go składu były jeszcze większe.

– Na kolejnych igrzyskach, w Lake Placid, też potrafiliś­cie pokazać lwi pazur, pokonując Finlandię 5:4, a gole w tym meczu dla naszej drużyny strzelali wyłącznie napastnicy pierwszego ataku: Andrzej Zabawa i Leszek Kokoszka po dwa i pan jednego.

Rozumieliś­my się w ciemno, w każdej chwili wiedzieliś­my, co grać. Ja z Andrzejem po bokach, z jednego klubu, wtedy

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland