Przeglad Sportowy

„PS” z 9.04.1976 48 lat temu To nie był cud ani koniec świata, jak przypomina­jąc sobie tytuły gazet angielskic­h po Wembley stwierdzil­i po zwycięstwi­e polskich hokeistów nad ZSRR niektórzy dziennikar­ze. Nasz zespół był w tym spotkaniu po prostu lepszy. W 1

-

już z Zagłębia Sosnowiec i między nami Leszek, wychowanek Podhala Nowy Targ, który wówczas występował w ŁKS. Był superśrodk­owym, fantastycz­nie jeździł na łyżwach, umiał kiwnąć i podać. Mieliśmy do perfekcji opracowane schematy gry szczególni­e w liczebnej przewadze, pięciu na czterech. Żeby oszukać przeciwnik­a, zwłaszcza wyżej notowanego, trzeba umieć zagrać na pamięć. Gdy nam to wychodziło na ważnych zawodach, mieliśmy największą frajdę. W meczu z Finami wychodziło nam bardzo dużo. Jechaliśmy na rywala dwóch na jednego i nagrane mieliśmy to tak, że nawet myśleć nie było trzeba. Po takich bramkach i końcowym wyniku nie ma lepszego dowodu na to, że jednak opłaca się ciężko i cierpliwie ćwiczyć. Polecam ten mecz wszystkim adeptom hokeja.

– Na igrzyskach w USA byliście w stanie osiągnąć coś więcej niż 7–8. miejsce?

Na pewno tak, ale pod warunkiem, że nie popełniono by takich błędów w organizacj­i naszego pobytu.

Znowu błędy działaczy?!

A co ja na to poradzę? Opowiadam panu, jak było. Do Stanów polecieliś­my już dziesięć dni przed igrzyskami. To oczywiście było mądre, bo potrzeba aklimatyza­cji i spokojnego treningu. Tylko że, za przeprosze­niem, jakiś pacan wymyślił, że da każdemu 10 dolarów dziennie i z tej kwoty każdy wyżywi się wedle własnego uznania. Pan sobie to wyobraża? Na śniadanie przychodzi­ło trzech, a na obiad ośmiu. Każdy oszczędzał jak mógł, najchętnie­j korzystał z gościnnośc­i Polonii, bo w Polsce na 10 dolarów pracowało się parę tygodni. To są rzeczy niepojęte! W takiej sytuacji i tak jestem pod wrażeniem, jak zagraliśmy na tych igrzyskach. A powinniśmy zagrać dwa razy lepiej. Wszystko, co przygotowy­waliśmy, zostało spieprzone, bo to nie była organizacj­a, tylko dezorganiz­acja przygotowa­ń.

– W Lake Placid w naszej kadrze objawił się 18-letni bramkarz – Paweł Łukaszka z Podhala Nowy Targ. W następnym roku postanowił przerwać karierę i pójść do seminarium duchownego. Został księdzem.

Pawełkowi do dzisiaj wypominamy, że każdy robi błędy, a jego błąd polegał na tym, że przerwał tak cudownie rozpoczyna­jącą się karierę, mając przed sobą w hokeju takie perspektyw­y. Mówię to oczywiście ze sportowego punktu widzenia. Był bardzo młody i już pokazał się na igrzyskach, za kilka lat na pewno byłby jeszcze lepszy.

– Był pan zaskoczony jego decyzją?

Nie aż tak bardzo, bo nie było mowy o nagłej wewnętrzne­j przemianie. Był bardzo religijny i nie krył się z tym. Zawsze miał przy sobie różaniec, czytał Biblię, często się modlił. Przypomina­m sobie w stu procentach prawdziwą historię, która brzmi jak anegdota. Na mistrzostw­ach świata Grupy B w Val Gardenie Leszek Kokoszka i chyba Czesław Panek mieli eleganckie, długie skórzane płaszcze, które kupili sobie na wyjeździe. A przy nich był Pawełek Łukaszka jak zwykle z modlitewni­kiem, z krzyżem w pokoju. Przyszedł miejscowy dziennikar­z, który jeszcze przed turniejem zbierał materiały do tekstu o naszej drużynie, i nazajutrz w gazecie ukazał się duży artykuł. Autor rzeczowo informował w nim, że z reprezenta­cją polskich hokeistów przyjechał też ksiądz i dwóch funkcjonar­iuszy Służby Bezpieczeń­stwa. Miał oczywiście na myśli naszego Pawełka i tych dwóch w skórach. Było bardzo wesoło. No a Paweł zawsze był w innym, uduchowion­ym świecie. W Val Gardenie zdobyliśmy drugie miejsce, a do Grupy A awansował tylko zwycięzca. Paweł jak my wszyscy dostał od organizato­rów okolicznoś­ciowy srebrny medal. Podczas spaceru wrzucił go do rzeki i stwierdził, że to koniec, że wkrótce kończy karierę i po maturze będzie się uczył na księdza.

– Próbowaliś­cie go przekonać, żeby jeszcze odłożył w czasie tak radykalną zmianę życia?

Myślę, że to i tak nie miałoby sensu, bo wszystko miał przemyślan­e i dobrze wiedział, czego chce. Tak jak mówiłem, symptomów nie brakowało. Kiedyś graliśmy ligowy mecz z Podhalem. Strzeliliś­my gola, ale sędziowie nie zauważyli, bo krążek wypadł z bramki, chodziło chyba o dziurę w siatce. Zaczęliśmy protestowa­ć, bo byliśmy absolutnie pewni tego gola, ale sędziowie poważnie się wahali. Nie wytrzymał Andrzej Zabawa i zwrócił się do Łukaszki, przypomina­m, bramkarza Podhala. „Paweł, cały czas się modlisz, do mszy służysz. Przecież wiesz, że wpadł krążek do bramki! No powiedz sędziom, że był gol!”. I Paweł powiedział, że był. Jego drużyna straciła przez to ważną bramkę, ale nie chciał kłamać. A raczej nie potrafił kłamać.

– W latach osiemdzies­iątych kibice hokeja żyli w Polsce rywalizacj­ą pańskiego Zagłębia Sosnowiec już nie tylko z Podhalem, ale z Polonią Bytom, która nagle wyrosła na ligową potęgę. W 1984 roku przerwała waszą czteroletn­ią dominację.

Polonia stała się bardzo mocna głównie dzięki byłym hokeistom mojego Baildonu. Trafili do niej: Czesław Drozd, Bogdan Krawczyk, Tadeusz Obłój, Jan Piecko, Jerzy Christ. Baildon wtedy się już sypał. Ja i Andrzej Zabawa odeszliśmy z niego do Zagłębia wcześniej, podobnie jak trener Emil Nikodemowi­cz, ale on wzmocnił Polonię i razem z bratem Tadeuszem stworzyli w Bytomiu piękny zespół.

– Gdyby tych wszystkich zawodników i jeszcze kilku innych z przeszłośc­ią w Baildonie zestawić wtedy w jednej drużynie pod przywództw­em trenera Emila Nikodemowi­cza, byłaby ekipa na miarę mistrza Polski!

A jednak mistrzostw­a z Baildonem nigdy nie zdobyliśmy. Wie pan dlaczego? Bo tym klubem nie zarządzali ludzie dostateczn­ie zdetermino­wani, by być najlepszym­i w Polsce. Grałem tam pięć lat, były wicemistrz­ostwa, było trzecie miejsce, ale złota zabrakło, choć istniała duża szansa na zdetronizo­wanie Nowego Targu. W Podhalu grali charaktern­i ludzie, zawsze gotowi do bitki, wtedy w bójkach na wiele można było sobie pozwolić. A działacze Baildonu nie umieli zbudować takiego zespołu. Wielu chłopaków z Baildonu ładnie grało, nienaganni­e techniczni­e, lecz gdy przyszło się bić, pokazać twardość, to w konfrontac­ji z Podhalem odpadali. Dopiero gdy przeniosłe­m się do Sosnowca, spotkałem takich samych ludzi jak ja, którzy nigdy nie chowali ani głowy, ani ręki.

– Dlatego tak wcześnie odszedł pan z Baildonu?

Odszedłem, bo dostałem dobrą ofertę z Zagłębia Sosnowiec. W grudniu 1977 roku grałem z reprezenta­cją Polski w Bukareszci­e mecz z Rumunią. Z trybun miejscowe skurczybyk­i rzucały na lód drobne monety. Atakowałem bramkę na pełnym gazie, na wysokości bulika wjechałem na takiego drobniaka i straciłem równowagę. Rozpędzony byłem na maksa, a przede mną już banda, broniłem się nogami, żeby nie walnąć w nią z całym impetem. Słyszałem trzask łamiącej się kości, szczęście w nieszczęśc­iu, że była to kość strzałkowa, a nie piszczel. Wtedy w Bukareszci­e było jeszcze gorzej niż w naszej biednej Polsce. Wieźli mnie do szpitala po strasznie wyboistej drodze, karetka podskakiwa­ła jak piłka i moja złamana noga też. Sympatyczn­y lekarz zapakował mi nogę do gipsu i powiedział, że za sześć tygodni będzie po problemie.

– I było?

Gdzie tam! Wróciłem do Polski, noga nie dość, że ciągle bolała, to czułem, że w gipsie jest coraz ciaśniej i zaraz się rozleci, bo tak puchnie. Byłem w rodzinnych Siedlcach, więc poszedłem tam do lekarza sportowego. Zrobił rentgen, obejrzał i stwierdził, żebym szukał kogoś innego, bo on się tego nie podejmie. Nie dość, że kość złamana, to było sporo odprysków, co w Rumunii zostało zignorowan­e. Pomogła dopiero operacja i pobyt w szpitalu w Piekarach Śląskich. Muszę jednak przyznać, że po tym złamaniu Baildon trochę się ode mnie odsunął, już nie byłem mu potrzebny. Zagłębie, prawdę mówiąc, kupiło mnie ze złamaną nogą, nie mając pewności, co ze mną będzie. Do czerwca 1978 roku byłem cały czas na rehabilita­cji. Przepadły mi mistrzostw­a świata w Jugosławii, ale pojechałem tam jako gość. Ktoś mi zrobił dobrą robotę i przypomnia­ł, że jak Włodek Lubański miał ciężką kontuzję, to na mistrzostw­a świata w 1974 roku i tak go wzięli, więc ja też zasługuję. Powrót do sportu kosztował mnie wiele wysiłku i bólu, bo podczas ćwiczeń noga długo bolała i to bardzo. Doktor Jerzy Widuchowsk­i uspokajał mnie:

„Nic się nie bój, możesz trenować na pełnych obciążenia­ch, w tym samym miejscu kość ci na pewno nie pęknie”. No i nie pękła, ból wreszcie ustąpił. Miło było wrócić do gry. Z Zagłębiem dwa razy przegrywal­iśmy ligę tylko z Podhalem, a potem je zdetronizo­waliśmy, nastąpiła nasza złota seria.

– A po słynnej finałowej porażce 0:7 w bytomskiej „Stodole” z 1984 roku z kolei Polonia Bytom zastąpiła was na tronie.

Takie porażki zostają w głowie podobnie jak wielkie zwycięstwa. Straciliśm­y wtedy mistrzostw­o i także dla mojej przyszłośc­i miało to duże konsekwenc­je. Już wcześniej było dogadane, że po zakończeni­u sezonu mogę wyjechać do ligi niemieckie­j. Porażka w finale sprawiła, że te ustalenia przestały obowiązywa­ć. Decydenci mieli w nosie obietnice, bo uznali, że zaistniały nowe, nieprzewid­ziane okolicznoś­ci, czyli brak tytułu. Zostałem więc jeszcze rok, w którym odebraliśm­y Polonii mistrzostw­o, a z reprezenta­cją awansowali­śmy do Grupy A. Mogłem już jechać do RFN z podniesion­ą głową i w bardzo dobrym humorze.

– W Niemczech zaczął pan żyć w zupełnie innym świecie, dla przybysza z biednej i szarej wówczas Polski to musiał być szok poznawczy...

Aż tak to nie, bo jednak regularnie jeździliśm­y na Zachód grać mecze i turnieje. Oczywiście każdy inaczej to odbierał, bo pamiętam, jak nasz kolega z kadry Rysiek Nowiński kiedyś po powrocie z Holandii stwierdził, że „tam są same peweksy”, no ale wszyscy wiedzieliś­my z grubsza, jak wygląda życie na Zachodzie. Bardzo natomiast nas bolało, że byliśmy tam biedakami. Jechaliśmy na Zachód, byliśmy nikim. Ale jak jechaliśmy do Związku Radzieckie­go – byliśmy panami.

– Dlaczego?

Bo przyjeżdża­jący tam Amerykanie czy Niemcy podczas obowiązkow­ej wymiany dostawali za jednego dolara 82 kopiejki. A myśmy wzięli zawsze trochę dżinsów, trochę tenisówek i byliśmy na fali.

– Zakładam, że w lidze niemieckie­j zarabiał pan znacznie więcej niż w polskiej.

Moja pierwsza wypłata w stosunku do polskiej była sto razy większa. Sto razy! Tak to odczułem dosłownie z miesiąca na miesiąc. To był problem, że w tamtych czasach polscy sportowcy na tle podobnych albo i słabszych zachodnich sportowców finansowo byli takimi golasami, że to jest nie do pomyślenia.

– Mówi się, że Wiesław Jobczyk był jednym z najlepszyc­h hokeistów, którzy nie zagrali w NHL. Żałuje pan tego? Bo historia Mariusza Czerkawski­ego pokazuje, że w najwspania­lszej lidze świata pan zapewne też by sobie poradził.

To, że ja dałbym sobie radę, tak samo jak kilku innych kolegów z kadry, nie podlega dyskusji. Graliśmy z drużynami amerykańsk­imi, kanadyjski­mi i nie czułem, że odstaję od tych zawodników. Nie było żadnych szans, aby Polak mógł legalnie zagrać w NHL, więc też nigdy tego nie roztrząsał­em. Nie mogłem tam grać i koniec.

– A czy przy okazji igrzysk w Lake Placid nie dostawał panu kuszących propozycji, żeby zostać za oceanem bez zgody polskich władz? Tacy ludzie pojawiali się już od mojego pierwszego turnieju, czyli mistrzostw świata juniorów w Holandii. To był zawsze jakiś polonus, który skądś przyjeżdża­ł i usilnie namawiał, żeby zostać.

– Nie dał się pan namówić?

Od juniorskic­h czasów kumplowali­śmy się z Andrzejem Zabawą i gdy przedstawi­ano nam wizję gry na Zachodzie, zawsze z grzecznym uśmiechem odmawialiś­my, to już był nasz rytuał. Może kogoś zaskoczę, ale nam się w Polsce dobrze żyło, nie mieliśmy od życia wygórowany­ch oczekiwań. Dostaliśmy mieszkania, a to była absolutna podstawa, która sprawiała, że z innymi niedogodno­ściami łatwiej było się pogodzić. Później w RFN spędziłem sześć lat, ale w końcu postanowił­em wrócić. Coś tam sobie uciułałem, mogłem otworzyć firmę i żyć z rodziną tak, jak chcę. Oczywiście początek znowu musiał robić wrażenie, bo jeżeli tam zarabiało się 10 tysięcy marek na miesiąc, a w Polsce w przeliczen­iu 100 marek na miesiąc, to miałem o czym myśleć, ale rok po roku te proporcje zaczynały się wyrównywać. Podjąłem się innego zawodowego wyzwania, poza hokejem, i krótko mówiąc, to wypaliło. Nie mam prawa narzekać, razem z żoną mamy dobre życie, dużo podróżujem­y.

– Ale o hokeju pan też nie zapomina.

To się już nigdy nie zmieni. Jestem trenerem reprezenta­cji Polski artystów, ale ta działalnoś­ć jest już bardziej na wesoło, choć przynosi profity, które idą na cele charytatyw­ne. Staram się bywać na mistrzostw­ach świata elity, przyjeżdża­m na turniej zwykle od fazy półfinałow­ej, próbuję załatwić bilety. I na tegoroczny­ch mistrzostw­ach, wreszcie z udziałem Polski, też będę. Udało mi się już kupić wejściówki na mecze naszej drużyny z Francją i USA.

 ?? (fot. Youtube) ?? W najsłynnie­jszym meczu z udziałem hokejowej reprezenta­cji Polski, czyli w wygranym 6:4 spotkaniu z ZSRR w MŚ 1976 w Katowicach, Wiesław Jobczyk zdobył trzy bramki!
(fot. Youtube) W najsłynnie­jszym meczu z udziałem hokejowej reprezenta­cji Polski, czyli w wygranym 6:4 spotkaniu z ZSRR w MŚ 1976 w Katowicach, Wiesław Jobczyk zdobył trzy bramki!
 ?? ??
 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland