LUBIŁEM WALCZYĆ Z ZAKAPIORAMI
– Lubił pan oglądać zawodowe walki Sugara Raya Leonarda? To podobno pierwszy pięściarz, który na samych tylko pojedynkach zarobił 100 milionów dolarów. KAZIMIERZ SZCZERBA: Jak tylko była okazja, starałem się go oglądać, oczywiście śledziłem jego wyniki. Wielki mistrz na zawodowym ringu.
– A wcześniej był mistrzem olimpijskim w Montrealu. W walce o finał walczył z panem.
Gdy okazało się, że będzie moim rywalem w półfinale, wszyscy w naszej ekipie postawili na mnie krzyżyk, patrzyli tak bardziej ze współczuciem. Życzyli mi, abym wyszedł z tego cały i zdrowy. Nawet żadnego specjalnego planu nie było na pojedynek. Zresztą te plany to często tylko gadanie. Człowiek jest w ringu i nigdy nie wie, co za sekundę może się wydarzyć, bywa, że sypie się cały misterny plan. Przegrałem jednogłośnie na punkty, ale wstydu nie było. Walczyłem aktywniej niż on, ja byłem stroną atakującą.
– Mocno bił?
Nieee. Nic, co bym na długo zapamiętał. On był świetny technicznie, do tego miał szybkość, imponującą pracę nóg. Trudno było się do niego dobrać. Znacznie większe wrażenie zrobiły na mnie ciosy Johna Mugabiego z Ugandy też w półfinale, ale na kolejnych igrzyskach, w Moskwie. Co prawda nie był tak dobry jak Ray Leonard, ale pieprznięcie miał okrutne. Po każdym aż coś strzykało mi w kręgosłupie, przed oczami stawały świeczki. Byłem liczony, ale na stojąco. Mimo to jestem przekonany, że w tej walce byłem od niego lepszy, zadałem więcej ciosów. Sędziowie podzielili się w ocenie, głosowali 3:2 na korzyść Ugandyjczyka. W półfinałach walczyło aż pięciu Polaków, więc chyba ktoś uznał, że to nam wystarczy. Byłem strasznie rozczarowany, miałem poczucie krzywdy. Dzisiaj już inaczej na to patrzę.
– Dlaczego inaczej?
Bo co ja mogę zrobić? Czasu cofnę. Było, minęło.
nie
– Uciekła panu wyjątkowa szansa występu w olimpijskim finale.
Niektórzy komentowali, że te igrzyska w Moskwie to Spartakiada Armii Zaprzyjaźnionych, ale więcej w tym było złośliwości niż prawdy, bo choć zabrakło pięściarzy z USA czy RFN, to jednak zawodnicy z krajów socjalistycznych prezentowali dużą klasę. Poziom turnieju był godny igrzysk.
– Po Montrealu Ray Leonard szybko przeniósł się na zawodowstwo. Był pan pewien, że będzie takim mistrzem?
Miał wszelkie zadatki. Tylko kontuzja albo nieprzewidziane wypadki losowe mogły mu przeszkodzić w wielkiej karierze. A ja rok później zrewanżowałem się rodzinie Leonardów, bo pokonałem jego starszego brata, Rogera Leonarda w meczu USA – Polska w Las Vegas. On zresztą też został później niezłym zawodowym pięściarzem. Tak że mój bilans z Leonardami jest na remis. (śmiech)
– W tamtych czasach wizyta w Las Vegas dla zwykłego Polaka była nie lada atrakcją. Myśmy tam byli w ramach trzech międzypaństwowych meczów z Amerykanami. Pierwszy odbył się w Vegas, drugi w Detroit, a trzeci w Hartford. Piękna wyprawa, czułem się jak w filmie, bo myśmy tę Amerykę wcześniej tylko w filmach mogli zobaczyć.
Z natury dobrego pięściarza on jednak coś ma, bo w tych wszystkich utarczkach słownych pokazuje spryt, refleks i celne riposty. Na ciosy nieczyste i poniżej pasa też jest przygotowany – opowiada o pośle Michale Szczerbie jego ojciec, Kazimierz Szczerba. Dwukrotny medalista olimpijski w boksie 4 marca kończy 70 lat.
– Widzę w statystykach, że w każdym z tych meczów miał pan innego amerykańskiego rywala i każdego pan pokonał.
Nie miałem o nich dużej wiedzy, bo skąd, internetu wtedy nie było. O mnie gospodarze wiedzieli pewnie więcej, bo już miałem olimpijski medal. Trzeba było reagować na bieżąco, w czasie walki rozwiązywać wszystkie sytuacje. Takie trzy zwycięstwa na amerykańskiej ziemi to było coś. W ogóle cudowny wyjazd. Opiekowała się nami miejscowa Polonia, bo Polaków nigdzie nie brakuje. Robili zrzutkę, żeby wynagrodzić biednego rodaka z ojczyzny za sukces, a że dolar w stosunku do złotego stał mocno, odczuwałem to w kieszeni. O gościnności nawet nie muszę mówić, o bankietach, rautach. Trzeba było tylko uważać, żeby nie przybrać na wadze przed kolejną walką.
– Znalazł pan czas, aby zajrzeć do kasyna w Las Vegas?
Być w Vegas i nie zagrać w kasynie – zupełnie bez sensu, żałowałbym całe życie. Odliczyliśmy sobie po 30 dolarów i przeznaczyliśmy to na zabawę. Trzeba było trochę spróbować rozrywki. Nic nie wygrałem, ale ważniejsze, że nikt z nas nie zostawił tam majątku. U nas szaro-buro, puste półki w sklepach, a tam kolorowo, ludzie uśmiechnięci. No ale wracało się do Polski, do swoich bliskich, do domu.
– Pan już wtedy mieszkał w Warszawie, ale pochodzi z południa kraju.
Urodziłem się w Ciężkowicach, ale byłem małym dzieciakiem, gdy rodzice przenieśli się do Nowej Huty. Rozwijała się Huta Lenina, ona dawała pracę.
– Pan też w niej pracował? Był taki moment, bo kończyłem przyzakładową zawodówkę, a potem technikum wieczorowe. Przez krótki czas pracowałem w hucie na cały etat, potem tylko do dziesiątej rano, bo już byłem dobrze zapowiadającym się pięściarzem sekcji Hutnika, więc szli mi na rękę. A jak już zacząłem wygrywać, nie musiałem chodzić do huty. To znaczy raz w miesiącu chodziłem. Odebrać wypłatę i podpisać listę. Wszyscy wiemy, że tak to wtedy w Polsce działało.
– Zaczynał pan w Hutniku w sekcji tenisa stołowego, a skończył jako pięściarz. To dość radykalna zmiana.
Może pozornie, bo tu i tu chodzi o szybkość, refleks, precyzyjną rękę. Ja byłem chudziutki-malutki, jak się najadłem, to miałem 39 i pół kilo. Wstydziłem się przy ludziach przebierać, bo zdjąłem koszulkę, a tam tylko skóra i kości. Taki mój urok, przecież nie głodowałem. Do dzisiaj jestem szczupły i nie muszę dbać o dietę, bo waga i tak mi nie skoczy. Wtedy na piętrze była sala do ping-ponga, a na dole do boksu. Potrzebowali chłopaka do kategorii papierowej i uznali, że być może ja się będę nadawał, bo ta zwinność rzuciła im się w oczy.
– A pan nie protestował? Lubiłem sport, odważny byłem, fantazji też mi nie brakowało, więc czemu nie, zgodziłem się na taki test, a potem szybko mi się spodobało. Wysłali mnie na pierwszy sparing, to bez problemu obiłem chłopaka, pamiętam, że Konieczny się nazywał. Trener Józef Drucis popatrzył, pokiwał głową i uznał, że skoro tak, to ja za niego wystąpię w zawodach, bo akurat mecz Kraków – Katowice się szykował. Nie miałem nawet książeczki. „Pójdziesz na książeczce Koniecznego, nikt nie zauważy” – zadecydował trener. W tej pierwszej walce pokonałem Henryka Średnickiego. W rewanżu walczyłem już jako Szczerba i był remis. Średnickiemu coś się nie zgadzało. „W pierwszej walce przegrałem z Koniecznym, a w rewanżu walczyłem ze Szczerbą. To jak ty się w końcu nazywasz?” – zaczepił mnie podejrzliwie. „Kazimierz Szczerba i w pierwszej walce też był Kazimierz Szczerba. Coś źle usłyszałeś z tym Koniecznym” – odpowiedziałem mu, zachowując śmiertelną powagę z nadzieją, że nie będzie się dzielił swoimi podejrzeniami z innymi ludźmi. Heniek już zawsze boksował w najniższych wagach, a ja szedłem wyżej, aż do półśredniej.
– Po drodze przeniósł się pan do Legii.
Wcale nie miałem takiego planu, ale Legia brała, kogo chciała i wpadłem na jej radary, bo w 1974 roku w Kijowie na mistrzostwach Europy juniorów zdobyłem brązowy medal.
– A jak pan trafił do kadry narodowej?
To jest fajna historia. Przyjechaliśmy z Hutnikiem na obóz do ośrodka „Startu” w Wiśle, a tam trenowali też juniorzy z kadry. Byłem w ich wieku, więc poprosili mnie, żebym powalczył w kilku sparingach z kadrowiczami, bo potrzebowali takiego przetarcia. Trenerzy kadry bardzo się zdziwili, że jestem lepszy od reprezentantów, więc na następne zgrupowanie pojechałem już z ekipą narodową. Z tego się cieszyłem, ale z Legią to inna sprawa, bo mi dobrze było w Hutniku. Miałem solidny etat w Hu