Narobiłam sobie apetytu!
DOMINIK LUTOSTAŃSKI: Tegoroczny Puchar Świata jest dla pani wyjątkowy. Spodziewała się pani tak dobrych wyników?
MAGDALENA ŁUCZAK: Przed pierwszym startem w sezonie czułam niepewność. Poprzedni miałam dość trudny, zwłaszcza jego końcówkę. Było to związane z kontuzją pleców. Jednak trudne doświadczenia dały mi przestrzeń do wyciągnięcia wniosków. Co jest niezwykle ważne, bo przecież trudne doświadczenia nas uczą i dają możliwość do przeanalizowania błędów. Po pierwszych występach w PŚ, a tak naprawdę po pierwszych przygotowaniach na śniegu wiedziałam, że będzie dobrze. Ze startu na start czułam się pewniejsza i czułam, że mogę coraz więcej. Gdyby zadał mi pan to pytanie wcześniej, nie odpowiedziałabym na nie twierdząco, że będzie to aż taki sezon pod względem wyników. Jednak im dłużej trwał, tym coraz bardziej wierzyłam i dążyłam do lepszych rezultatów.
W slalomie gigancie jest pani regularna. Była już 17. pozycja w Killington. Czy uda się poprawić tę lokatę w przyszłym sezonie?
Na pewno o to powalczę. Narobiłam sobie apetytu na dużo więcej, bo zobaczyłam, na ile mnie stać. Wiem, w jakie elementy muszę włożyć więcej pracy. W tym roku miałam duże szanse, by zająć miejsce w okolicach pierwszej dziesiątki. Na Kronplatzu byłam 13. po pierwszym przejeździe, a w Soldeu zajmowałam 14. pozycję.
Czy można powiedzieć, że Magdalena Łuczak w gigancie zadomowiła się w Pucharze Świata w trzydziestce?
Myślę, że już tak. W tym roku dużo dziewczyn, które znałam z Pucharu Europy, przebiło się w Pucharze Świata. Łatwiej było mi to osiągnąć razem z nimi. Działało to motywująco. Z wieloma tymi zawodniczkami długo się znamy. Razem przechodziłyśmy przez wszystkie stopnie po drodze. Czuję, że Puchar Świata to już są moje zawody. Nie jestem na nich tylko po to, żeby spróbować, tylko faktycznie wiem, co chcę tam osiągnąć.
W tym sezonie punktowała pani dość regularnie w slalomie gigancie, ale w slalomie w Top 30 jeszcze nie udało się znaleźć. Czego pani zdaniem brakuje?
Przede wszystkim moim celem w slalomie jest obniżenie punktów FIS. To przesunie mnie do przodu na liście startowej i będzie głównym motywatorem i pomocą psychiczną. Po tym, jak w gigancie numer startowy przesunął mi się do przodu, poczułam się pewniej. Treningowo jeździ mi się podobnie jak giganta, więc to kwestia zaufania sobie w drugiej konkurencji.
Dobra dyspozycja bierze się ze współpracy z nowym trenerem. Można powiedzieć, że widać jej efekty?
Od dwóch lat mam nowego trenera i serwisanta (Matjaž Marušič i Luka Polak – przyp. red.), którzy pochodzą ze Słowenii. Pierwszy rok współpracy był wymagający. Musieliśmy się dotrzeć i przez wiele sytuacji razem przebrnąć. Po trudnych momentach nabrałam do nich bardzo dużego zaufania. Oni do mnie również. W tym roku już się znaliśmy. Wiedzieliśmy, jak pracujemy i jaką mamy dynamikę w grupie. Nasz zespół jest mały, bo jesteśmy tylko we trójkę. Jednak to też daje spokój. Byliśmy w stanie przepracować cały sezon przygotowawczy i to też przyniosło efekty. Współpraca z trenerami nauczyła mnie, że nieważne, co by się działo, działamy dalej. Teraz jeżeli pojawiają się niedopowiedzenia albo mała sprzeczka, od razu ją wyjaśniamy. Dogadujemy się na partnerskich zasadach – ja ufam im, oni ufają mnie. W ramach ciekawostki mogę powiedzieć, że lubimy się zakładać przed startem z moim serwismenem. W tym roku tak było w Sölden. Musiał przefarbować włosy. Założyliśmy się, że jeśli zapunktuję, to znaczy znajdę się w pierwszej trzydziestce, Luka przefarbuje włosy na zielono. W Killington widzieliśmy Lukę z zielonymi włosami. (śmiech) Na każdy start był jakiś zakład. Bardziej lub mniej widoczny. Jeden z nich pozostanie do rozstrzygnięcia w przyszłym sezonie. Niestety nie mogę zdradzić jaki, ale na pewno da się go zauważyć.
A czy można powiedzieć o znajomościach w Pucharze Świata? Czy może jest raczej tak, że każda z zawodniczek jest jak kot, który chadza własnymi drogami?
W PŚ jest superatmosfera i od większości zawodniczek czuć wsparcie. Wiadomo, że w moim przypadku to działa trochę inaczej, ponieważ nie mamy dużej kadry. Niektóre grupy są bardzo duże. Na przykład szwajcarska czy włoska. Tam kadry trzymają się zwykle razem. Ja trenuję najczęściej z innymi nacjami. No co dzień tworzą się małe podgrupy. W moim przypadku są to Chorwatki i Słowenki. Na przykład Zrinka Ljutić nie jest już tylko moją znajomością narciarską. Niezależnie od tego, co się dzieje na stoku, przyjaźnimy się na co dzień. Dodatkowo przechodzimy przez podobne rzeczy, więc też fajnie jest mieć taką osobę, bo możemy sobie o wszystkim porozmawiać.
A jej wyniki motywują? Kilka razy znalazła się w czołowej dziesiątce, dwa razy stanęła na podium. Na nią patrzy pani trochę z podziwem czy zazdrością?
Na nią zawsze patrzę z uśmiechem. Zrinka jest jedną z takich osób, od której czuję, że chce dla mnie jak najlepiej. To działa w dwie strony. Kiedy patrzę na jej wyniki, czuję dumę. Widziałam, z jakimi trudnościami się spotykała, patrzyłam też, jak szybko się po nich podnosi i teraz z uśmiechem patrzę, jak zdobywa miejsca na podium. To jest naprawdę coś, czego warto się nauczyć. Jesteśmy ze Zrinką w innych kadrach, ale informację o trasie często podajemy sobie przez radio.
W zależności od tego, która pierwsza jedzie. Można tu mówić o pewnym rodzaju współpracy. Dzięki temu, że ma pani trenerów ze Słowenii, łatwiej zrozumieć też inne bałkańskie języki?
Rozumiem niemal wszystko po słoweńsku i chorwacku. To są bardzo podobne języki. Oni też już zaczynają mnie rozumieć. Przez to, że wcześniej miałam trenera Słowaka, teraz było mi dużo łatwiej. Lubię uczyć się nowych języków. Mówię po angielsku, po włosku i uczę się niemieckiego. Lubię poznawać nowe języki.
Ostatnio zastanawiałem się, jak można sklasyfikować pani jazdę. Są zawodniczki, które jeżdżą jak AJ Hurt. Pani do jazdy podchodzi bardziej technicznie.
Od AJ Hurt można się wiele nauczyć. Ona jest zero-jedynkowa. Nie kalkuluje, nie zastanawia się, tylko staje na starcie i jedzie z myślą: albo się uda, albo nie. To też jest coś, czego mi trochę brakuje. Zawsze bardziej podpatrywałam, jak jeździ Mikaela Shiffrin. Jest perfekcjonistką i to taką do bólu. Staram się, żeby moje przejazdy technicznie były dobre. I jak będę się na tyle dobrze czuła, wtedy mogę więcej ryzykować, ale dalej kontrolując to, co robię.
Czy cały czas łączy pani naukę z jazdą na nartach?
Wróciłam na Uniwersytet w Kolorado. Studiuję i jestem tam częścią drużyny uniwersyteckiej. Oprócz sportu studiuję finanse i rachunkowość i robię podkierunek nauk europejskich. Czuję zadowolenie z tego, że znów jestem na uczelni. Przerwa była mi potrzebna, bo zrozumiałam też, że chcę wrócić, skończyć szkołę oraz być częścią drużyny. Szczególnie że mogę studiować, nawet kiedy jestem w Europie. Dla mnie to odskocznia od narciarstwa. Nauka zawsze była dla mnie ważna. Nigdy nie koncentrowałam się jedynie na sporcie. Uniwersytet daje dużo możliwości rozwoju kariery. W PZN mam własną grupę i to jest super, ale w Kolorado mam drużynę uniwersytecką, w której jest więcej osób.
Składa się też z biegów narciarskich, więc tak właściwie pierwszy raz od wielu lat jestem częścią szerszej grupy. Co roku odbywają się mistrzostwa uniwersyteckie. To jest drużynowa sprawa. Zbieram punkty dla drużyny – razem albo wygrywamy mistrzostwo, albo przegrywamy. To też jest na pewno inne doświadczenie. Bo kiedy startuję w PŚ, robię błąd na swoje konto, a w tych zawodach cierpi cały team. To też bardzo mnie rozwija i dzięki temu nabieram większej dojrzałości jako zawodniczka. Podczas kariery poznała pani różne szkoły. Najpierw polską, później tę we Włoszech, teraz amerykański sposób jeżdżenia. Jak można je porównać?
Nauka w Polsce była bardzo krótka, bo pierwsze kroki na nartach stawiałam dzięki mamie. To mama i tata zaszczepili we mnie miłość do narciarstwa. Później jeździłam chwilę w klubie Mitanski Race Team u Wojtka Mitana i bardzo miło wspominam ten czas. Następnie wyjechałam do Włoch. Rodzice podjęli taką decyzję i gdyby nie ona, dziś nie byłoby mnie w Pucharze Świata. Na pewno w Italii wychowałam się narciarsko. To włoskie wychowanie narciarskie jest trochę inne, bo po prostu jeździ się wszystkie konkurencje: slalom, slalom gigant, supergigant i zjazd. To jest w naszym kraju trudne do zrobienia. Takie podejście uczy też dziecko prędkości i stabilności. To jedna z większych różnic. We Włoszech pracowałam w sześcioosobowej grupie. Mieliśmy supertrenerkę – Elenę Valt. Każdy z nas miał swój styl jazdy i ona go nigdy nie zabijała. Tylko trenowała nas w naszym stylu. Nie zmieniała go, eliminowała błędy, ale rozwijała nas takich, jacy już byliśmy. To było ciekawe, bo z tych sześciu osób każdy jeździł inaczej. Amerykański styl jest na pewno trochę inny. Są różne sposoby – takie jak AJ Hurt, gdzie się nie kalkuluje, a drugi jest właśnie taki jak u Mikaeli Shiffrin. Ociekający perfekcjonizmem. U niej wszystko musi być idealne, wymierzone i wypracowane. Bardzo mocne wyłożenie i właśnie pełne skręty.
Od AJ Hurt można się wiele nauczyć. Ona jest zero-jedynkowa. Nie kalkuluje, nie zastanawia się, tylko jedzie z myślą: albo się uda, albo nie. To też jest coś, czego mi trochę brakuje.