DOCENIAM TO, CO PRZEŻYŁAM
Agnieszka Radwańska 6 marca skończyła 35 lat i w ten szczególny dzień w rozmowie z „PS” jeszcze raz wraca do swej długiej, wspaniałej, obfitującej w wielkie sukcesy kariery. Jak patrzy na nią z dzisiejszej perspektywy? Co dał jej tenis i zawodowy sport? C
– Jest już pani kilka lat po zakończeniu przygody z zawodowym tenisem, ale 35. urodziny to chyba dobry moment, by się na chwilę zatrzymać, zastanowić i spojrzeć na wszystko jeszcze raz. Czy pojawiła się na przykład refleksja, gdy pomyślała pani sobie: „Wykonałam dobrą robotę dla polskiego sportu i tenisa”?
AGNIESZKA RADWAŃSKA: Nie, takich chwil, żeby wszystko podsumować w taki sposób, nie było. Raczej przy takich datach reagowałam na zasadzie „O Boże, jak ten czas szybko mija. Przecież nie tak dawno były dopiero 30. urodziny”. Podchodziłam trochę bardziej emocjonalnie… Na co dzień działa się od świąt do
świąt. Dzięki urodzinom widzisz upływający czas, a teraz dodatkowo wszystko dzieje się tak szybko. Jeżeli chodzi o wiek, raczej nie mam więc tego typu refleksji. Na pewno częściej śmiejemy się w gronie znajomych i najbliższych, jak to ciało kiedyś inaczej funkcjonowało. Człowiek po prostu inaczej się czuł. Osoba, która nigdy nie uprawiała sportu zawodowo, nie zdaje sobie sprawy, jaka jest różnica każdego roku, a co dopiero po pięciu czy dziesięciu latach. To jest przepaść, to jest po prostu niebo a ziemia. I wiek bardziej odczuwam właśnie w ten sposób. Nadal staram się prowadzić sportowo, ale to ma się nijak do tego, w jakiej formie było się w czasie kariery. Na przykład choćby te dziesięć lat temu.
– Pani urodziny zawsze przypadały na jeden z najbardziej słonecznych okresów w trakcie tenisowego roku. Zazwyczaj przebywała pani w Indian Wells. To miejsce jest w skali touru wyjątkowe…
Myślę, że było najlepszym miejscem na urodziny, jakie mogłabym sobie wymato rzyć. Cieszyłam się, że obchodziłam je właśnie wtedy. Niemal zawsze wypadały przed turniejem. Robiłam tam polską kolację. Dla wszystkich, którzy byli i grali. W pewnym momencie stało się to już tradycją. Każdy wiedział, że te urodziny się odbędą. Niektórzy czekali już przygotowani i towarzyszyli mi na tych spotkaniach przez dziesięć lat. Na pewno długo byli tam Tomek (Wiktorowski – przyp. red.), Karolina (Woźniacki), Angie (Angelique Kerber), Mariusz (Fyrstenberg), Marcin (Matkowski), Łukasz (Kubot), Alicja (Rosolska). Trochę tych osób dochodziło i odchodziło, ale zawsze mieliśmy kilka tych samych twarzy. Do tej pory pamiętam – godzina 19. w Cheesecake Factory. Najgorzej było wówczas, kiedy następnego dnia grałam mecz. A raz zdarzyło się, że zaplanowano go o jedenastej. Mimo to kolacja zawsze musiała być. Mam z tego okresu naprawdę superwspomnienia.
– Teraz w Polsce zdarza wam się spotykać w tym lub podobnym składzie?
W tamtym roku organizowałam duże urodziny. Chcąc nie chcąc, 90 procent mojego świata jest z tenisa, więc często to są te same osoby. W tym roku nie szykowałam dużej imprezy. Może dlatego, że mam pełną głowę, jeżeli chodzi o sprawy związane z domem i nie było czasu na organizację. Zapowiadało się małe babskie wyjście, żeby też jednak ten dzień zaakcentować. Z roku na rok człowiek mniej wychodzi wieczorami. Rzadziej się widujemy, więc to jest fajna okazja, żeby spędzić czas z przyjaciółmi. Myślę, że urodziny są do tego dobrą okazją.
– Gdyby przy okazji tego szczególnego dnia miała pani wymienić trzy najważniejsze rzeczy, które dał pani tenis i które zapamiętała z wielu lat obfitujących w sukcesy i spędzonych na kortach, to o czym by pani opowiedziała?
Ojej, tak wszystko wybrać i uszeregować naprawdę jest bardzo trudno. Tych meczów, finałów, zwycięstw trochę przeżyłam i one się wszystkie odrobinę zlewają. Jednak patrząc szerzej, na pewno wymieniłabym miejsca, w których byłam, i ludzi, których poznałam. Bez tenisa nie byłoby to możliwe. Podczas samych startów może mniej było okazji, żeby coś głębiej przeżyć, ale i tak często wracało się z czystą przyjemnością. Takim przykładem było właśnie Indian Wells. Żartowaliśmy sobie czasem, że nawet przyjemnie jest tam przegrać, kiedy czeka się potem na Miami. Bo choć porażka oczywiście sportowo bolała, nie tak jak w innych miejscach, gdy wracało się do domu. Później leciało się z Kalifornii na Florydę i spędzało tam co najmniej dziesięć dni.
– Dzięki tenisowi poznała pani właściwie cały świat. Różne kultury, cywilizacje, religie, kuchnie, obyczaje. I długo można by jeszcze wymieniać…
Tak, to był na pewno ogromny bonus tego tenisowego życia. Mogłam poznać różnych ludzi, różne środowiska i mentalności, bo jednak co kraj, to obyczaj. Świat ma dla mnie bardzo różne oblicza i dzisiaj bardzo to dostrzegam. To wiedza, ale także odczucia. Trzecią rzeczą, którą zrozumiałam po karierze, jest fakt, że tenis to po prostu bardzo fajna praca.
– Czyli gdyby miała pani ocenić tenis nawet w skali sportu, określiłaby go pani jako pracę?
W pewnym sensie tak, choć nieporównywalną z innymi dyscyplinami. Na pewno jest czymś innym niż granie co tydzień w zespole ligowym w tej samej hali i z tymi samymi kibicami. Tenis, podobnie jak Formuła 1 czy golf, to sporty globalne działające na innych zasadach. Takie, gdzie faktycznie lata się na każdy kontynent i wszystko w różnych miejscach wygląda kompletnie inaczej. Z jednej strony jest to piękne, wciągające, inspirujące, z drugiej od strony fizycznej strasznie ciężkie i wymagające. Nieustanne podróże naprawdę nie są przyjemnością. Tyle godzin, ile spędzaliśmy w samolotach, to po prostu udręka. Cały czas inny klimat czy strefa czasowa. Do tego zmiany nawierzchni, a to wszystko idzie w stawy. Non stop trzeba się w takich warunkach pilnować. W wielu kwestiach. Na przykład w Azji, gdzie jest inna woda, człowiek się zapomniał, umył zęby tą, co nie można, i wiadomo, co się potem działo. Takich sytuacji w ciągu każdego sezonu było na pęczki. Do tego dochodziła walka z jet lagiem. Piłkarze też sporo latają, ale są w jednym klubie i najczęściej kręcą się tylko po Europie. Każdy sport ma swoje lepsze i gorsze strony.
– Mówi kształcą…
Oczywiście się z tym zgodzę, ale pokazuję dwie strony medalu. Mogłam zobaczyć cały świat, którego czasami miałam też jednak dosyć. Na początku wszystko jest fajne i nowe, lecz później podchodzi się
się,
że
podróże do tego: trzeba tam lecieć i wykonać robotę. Bliżej końca kariery, po tych dziesięciu czy piętnastu latach latania, to już jednak doskwiera. Wiem to po sobie i po rozmowach z innymi zawodniczkami.
– Czy podczas podróży i poznawania różnych kultur były takie rzeczy, na przykład w Azji czy Ameryce, które panią zainteresowały i pomyślała pani sobie: „Oho, ciekawie by było wprowadzić to do własnego życia”. I także w drugą stronę – czy były takie, które pani nie pasowały, irytowały, przeszkadzały?
Nigdy nie wdrożyłabym śniadań z Azji. (śmiech) Tam wszystko jest smażone. Nanowane. wet makarony i krewetki. Nie byłabym w stanie takich rzeczy jeść rano, a na Dalekim Wschodzie to chleb powszedni i na tym bazują. Na pewno z Japonii wzięłabym spokój i harmonię. Tam wszystko jest takie poukładane, dopięte na ostatni guzik. Nawet jak ludzie kibicują, to w sposób wyważony. Pełna kultura, wszystko jest bardzo ciche – także na trybunach. To jedyny kraj, gdzie nie czuło się, że gra się przeciwko tenisistce gospodarzy. Po udanym zagraniu kibice klaskali zarówno dla mnie, jak i dla przeciwniczki.
– Ta natura Japończyków jest chyba bliska pani osobowości?
To prawda, lubię spokój. W Japonii podobało mi się, że wszystko jest takie sto
Widać tam ogromny szacunek do innych. A w sporcie widać go szczególnie.
– To też jest ciekawe, że w Stanach wszystko dzieje się szybko, a nagle przelatuje się do Japonii i wszystko błyskawicznie się zmienia…
Często zaraz po Ameryce i Japonii były Chiny. Z kolei w tym kraju wszystko jest naprawdę krzykliwe. Ludzie są bardzo hałaśliwi. Kiedy chcieli zdobyć autograf, potrafili zwyczajnie taranować. Ochroniarze zabraniali nam wychodzić do kibiców, kazali, żebyśmy od razu szły do szatni. Nie byli w stanie utrzymywać barierek, bo tak na nie napierano.