TAJEMNICA POTOPU SZWEDZKIEGO
No co ja mogę powiedzieć? Daliśmy d... i tyle. Wszelkie próby usprawiedliwiania tego zaćmienia nie mają sensu, bo tego nie da się usprawiedliwić – mówi ówczesny kapitan Wisły Zdzisław Kapka. – Przez jeden mecz możemy się czuć maksymalnie niespełnieni. Brakowało słów, były za to łzy i wściekłość. Czuliśmy się tak podle, że nikomu nie chciało się wracać do Polski. Bo co mieliśmy powiedzieć rodzinie, przyjaciołom kibicom? Był jeden wielki szok i zażenowanie, bo tak się nie odpada w ćwierćfinale najważniejszych europejskich rozgrywek – dodaje Marek Motyka, inny podstawowy piłkarz Białej Gwiazdy z tamtych czasów.
Emocje w starych wiślakach buzują nawet dzisiaj i tak było przez całe 45 lat. Gdy wspominają feralny mecz w Malmö, zabliźnione rany znowu się otwierają. Wraca ogromny żal i z trudem tłumiona złość. Nie zmienia się też bezradność w próbach wyjaśnienia, dlaczego Wisła aż tak pokpiła sprawę – dokładnie wtedy, kiedy wydawało się, że kawał najcięższej roboty wykonała i trzeba już tylko spokojnie, mając nawet komfort popełnienia błędu, utrzymać wymarzony wynik.
Umieli grać pod presją Krakowianie byli wtedy mistrzami Polski. Po 28 latach dla Białej Gwiazdy zdobyła go młoda drużyna prowadzona przez 36-letniego Oresta Lenczyka, ale ważne role odgrywało kilku bardziej doświadczonych piłkarzy, jeżeli nawet nie wskazywał na to ich wiek, jak w przypadku 24-letniego Kapki. Niemal wszyscy indywidualnie prezentowali poziom reprezentacyjny i tworzyli interesujący zespół. Następny sezon dla wiślaków był już znacznie trudniejszy, lecz o ile w lidze nie mogli odnaleźć mistrzowskiego rytmu, o tyle świetnie spisywali się w Pucharze Europy, czyli odpowiedniku obecnej Ligi Mistrzów, z tą charakterystyczną różnicą, że wtedy w rozgrywkach rzeczywiście uczestniczyli wyłącznie mistrzowie krajów. Najpierw Wisła wyeliminowała FC Brugge (1:2 i 3:1 w Krakowie), a potem Zbrojovkę Brno (2:2 na wyjeździe, 1:1 w rewanżu – przy równej liczbie punktów decydowała większa liczba bramek zdobytych na boisku rywala). Konfrontacje z mistrzem Belgii i Czechosłowacji miały emocjonujący przebieg, losy awansu przechylały się na jedną i drugą stronę, lecz ostatecznie górą byli wiślacy. To dawało przekonanie, że nauczyli się grać pod presją i całkiem dobrze na tym wychodzili.
Ta drużyna rosła i miała swoje auty – dwóch podstawowych piłkarzy z drużyny na mundialu w Argentynie (Henryk Maculewicz i Adam Nawałka), dwóch medalistów MŚ z RFN, a zarazem ligowych królów strzelców (Zdzisław Kapka i Kazimierz Kmiecik) oraz innych reprezentantów
Takie historie nadają się do piłkarskiego „Archiwum X”. Wisła Kraków mogła i powinna zagrać w półfinale Pucharu Europy. W pierwszym meczu w Krakowie pokonała 2:1 mistrza Szwecji Malmö FF i w rewanżu w drugiej połowie strzeliła gola na 1:0. A potem w 23 minuty straciła cztery bramki! 21 marca mija 45 lat od katastrofy, której nikt nigdy nie potrafił sensownie wyjaśnić. Dla wiślaków pierwszy dzień wiosny okazał się wtedy ostatnim w Europie.
kraju, którzy skutecznie przebijali się do wyjściowego składu Biało-czerwonych (Leszek Lipka i Zbigniew Płaszewski). Miała też Andrzeja Iwana – niezwykły futbolowy talent i jednocześnie niesfornego dziewiętnastolatka, który czasowo wypadł wtedy z talii asów Oresta Lenczyka, bo został zawieszony z powodów dyscyplinarnych.
Zaczął Adam Nawałka
Malmö FF, który miał być rywalem Polaków w ćwierćfinale, prezentował się niezwykle solidnie. Miał w składzie kilku reprezentantów Szwecji, którzy zagrali na wspomnianym mundialu w 1978 roku – Bo Larssona, Ingemara Erlandssona, Roya Anderssona i Staffana Tappera – tego samego, który wcześniej na MŚ w RFN w meczu z Polską (0:1) nie potrafił pokonać z rzutu karnego Jana Tomaszewskiego. Mistrz Szwecji budził respekt, ale w powszechnym przekonaniu wiślacy przy pełnym skupieniu i dobrej dyspozycji całej drużyny byli w stanie pokonać i tę przeszkodę. Pokazał to pierwszy mecz w Krakowie, w którym gospodarze znowu zaimponowali charakterem i odpornością na stres. Mimo że już w 13. minucie Tommy Hansson dał prowadzenie mistrzom Szwecji, krakowianie odpowiedzieli piękną akcją po skrzydle sfinalizowaną golem Adama Nawałki w 27. minucie. Warto zaznaczyć, że był to pierwszy strzał puszczony przez Jana Möllera w całej pucharowej edycji, czyli po 387 minutach (Malmö we wcześniejszych rundach wyrzuciło za burtę AS Monaco 0:0 i 1:0 oraz Dynamo Kijów 0:0, 2:0). Po zmianie stron wiślacy uparcie szukali zwycięskiego trafienia i dopięli swego na pięć minut przed ostatnim gwizdkiem po szarży Michała Wróbla i jego dośrodkowaniu spod linii końcowej (Szwedzi upierali się, że piłka całym obwodem opuściła boisko), co wykorzystał Kazimierz Kmiecik.
Co się stało bramkarzowi?
Na rewanż mistrzowie Polski jechali więc z niewielką, ale bezcenną zaliczką i ze świadomością, że są pierwszym zespołem w rozgrywkach, który zdołał strzelać gole Szwedom, i pierwszym, który ich pokonał. – Plan na mecz mieliśmy oczywisty: grać bardzo uważnie w obronie, unikać błędów, żeby nie stracić bramki, nie przesadzać z atakami, bo to był problem Szwedów, oni musieli wygrać – tłumaczy Kapka. Do przerwy utrzymywał się wynik bezbramkowy, upragniony awans był coraz bliżej. W 58. minucie Janusz Krupiński z lewej strony pola karnego wygrał pojedynek z rywalem i zagrał do Kmiecika, który znowu wywiązał się z roli snajpera. 0:1!
W tym momencie rywale musieli strzelić aż dwa gole, żeby w ogóle liczyć na dogrywkę. Strzelili aż cztery! Nie byłoby to możliwe bez błędów Stanisława Goneta. 30-letni bramkarz w kluczowych momentach reagował jak przestraszony junior. Najpierw nie utrzymał w rękach piłki dogrywanej na ósmy metr, po czym próbując naprawić błąd, niepotrzebnie sfaulował przeciwnika i gospodarze wyrównali z rzutu karnego. Lepiej mógł się zachować też przy drugim golu, choć tym razem po wrzutce z wolnego część winy ponosi też Maculewicz. Obrońca źle przyblokował piłkę i jednocześnie nie porozumiał się z bramkarzem, który spóźnił się z interwencją. Potem był gol na 3:1 znowu ewidentnie obciążający Goneta. Tym razem Szwedzi mieli rzutu wolny wykonywany na wprost bramki, z 19 metrów. Nie był to mocny strzał, na dodatek piłka leciała w środek bramki. Odbiłaby się metr przed linią bramkową, ale Gonet spróbował ją złapać „do koszyczka” wcześniej i ponownie wyślizgnęła mu się z dłoni, co wykorzystał Tore Cervin.
Bramkarz Wisły miał już dość – tak samo jak jego wpadek dość miał trener Lenczyk. Zastąpił go Markiem Holocherem, ale i on zdążył puścić gola już pieczętującego awans Szwedów, tyle że tym razem rzut karny był dziełem Płaszewskiego, który przeciwnika faulował w narożniku szesnastki.
Dajmy spokój tym głupotom
– Po końcowym gwizdku byliśmy wkurzeni na cały świat, mieliśmy do wszystkich pretensje, łącznie z sędzią, ale gdy już ochłonęliśmy, wiedzieliśmy, że pretensje możemy mieć tylko do siebie. Nie mieliśmy prawa tego meczu przegrać, nie w taki sposób – przyznaje Kapka. Szukając racjonalnych wyjaśnień, plotkowano, że Gonet ten mecz świadomie odpuścił, że jego kariera w Wiśle dobiegała końca i dał się skusić niemoralnej ofercie kogoś związanego ze szwedzkim klubem. – Dajmy spokój tym głupotom, przecież ta historia nie trzyma się kupy. Wszyscy wiedzieliśmy, że Staszek w tym meczu był obserwowany przez przedstawiciela klubów z Niemiec, miał szansę na zagraniczny transfer, a wtedy dla polskiego piłkarza to była wyjątkowo