Na lodzie już w brzuchu mamy
DOMINIK LUTOSTAŃSKI: Ten sezon dla pana był jak rollercoaster. Dobre występy przeplatał pan przeciętnymi, aż w końcu udało się zdobyć upragnione indywidualne podium w Pucharze Świata i to przed własną publicznością.
MICHAŁ NIEWIŃSKI (SREBRNY I BRĄZOWY MEDALISTA ME W SZTAFETACH): To dobre porównanie. W tym sezonie było wiele emocji. Czułem, że jestem w dobrej dyspozycji. Wiedziałem, że stać mnie na podium zawodów Pucharu Świata, jednak nie podchodziłem do tego tak, że muszę je osiągnąć za wszelką cenę. Wciąż jestem młodym zawodnikiem, który cierpliwie czekał na swoje szanse. Wiadomo, że zależało mi na podium i miałem je na liście celów na ten rok. Udało mi się je zdobyć rzutem na taśmę. Była to ostatnia rywalizacja w PŚ na ostatnim dystansie – 500 metrów. W Gdańsku, przed całą rodziną, ten brązowy medal smakował jeszcze lepiej. Gdańsk przysporzył panu trochę emocji, bo wcześniej w Trójmieście były mistrzostwa Europy, w których również udało się wywalczyć medale w sztafetach. Tam również nie zabrakło emocji. Miałem świetne biegi. Liczyłem na indywidualny medal, ale w sprincie popełniłem błąd, upadłem na starcie. Tego samego dnia miałem świetny bieg w półfinale w sztafecie męskiej. Wyeliminowaliśmy silnych Włochów, z którymi często przegrywaliśmy w PŚ. I teraz można śmiało powiedzieć o kolejnym rollercoasterze emocji. Następnego dnia był start na 1000 m. Pierwszy bieg poszedł po mojej myśli, w drugim popełniłem błąd. I też nici z medalu, a więc w dół. Za chwilę znów wjeżdżamy na górę, bo najpierw srebrny medal w sztafecie mieszanej, a potem jeszcze brąz z chłopakami. Dla wielu z nas to był bardzo ważny krążek, bo mieliśmy co udowodnić sobie i kibicom. Czyżby był pan fanem parków rozrywki?
Nigdy nie byłem, ale lubię mieć do czynienia z rzeczami ekstremalnymi. Myślę, że sport zapewnia równie dużo emocji jak parki rozgrywki.
Zresztą uważam, że my sportowcy jesteśmy uzależnieni od silnych emocji. Uwielbiam je odczuwać. A jednak do każdego startu trzeba podchodzić z czystą głową. Jaki pan ma sposób na resetowanie umysłu?
Cały czas się tego uczę, ale w tym sezonie radziłem sobie coraz lepiej. Kiedy biegi nie szły po mojej myśli, starałem się zachowywać spokój i pamiętać o tym, że zawody nie kończą się tylko na starcie na jednym dystansie. Dbam o to, by zachowywać się jak najbardziej profesjonalnie. Muszę przyznać, że im starszy jestem i więcej zawodów odbyłem, tym łatwiej mi to przychodzi.
To przewrotne, że słowa „im starszy” wypowiada zawodnik, który ma dopiero 20 lat.
Wśród chłopaków jestem najmłodszy. Jednak wcześnie dołączyłem do kadry. Miałem 17 lat, więc od tamtego czasu zaczęła się moja „dorosłość”. W kadrze głównej mam więc przejeżdżone już trzy lata. To sporo. I właśnie czuję, że im starszy jestem, tym wiele rzeczy przychodzi z większą łatwością.
Jakie to są rzeczy?
Chodzi przede wszystkim o „przyjmowanie” negatywnych momentów. Tego, co się stało nie po mojej myśli. Pracuję też nad podejściem do zawodów i samego biegu. Chodzi o zachowanie spokoju oraz bycie tu i teraz. Widzę, że z kolejnymi zawodami przychodziło mi to łatwiej.
Przed rokiem zdobył pan złoto MŚ juniorów na 500 m i pobił rekord świata juniorów na 1500 m. Przeskok między juniorami a seniorami jest odczuwalny?
Zdecydowanie tak, przeskok jest gigantyczny. Kiedy kończy się 18 lat, trzeba od razu rywalizować z najlepszymi na świecie. To spore wyzwanie dla młodego zawodnika. Czuję jednak, że moja kariera odpowiednio się rozwija. Dobrze wszedłem do rywalizacji z seniorami.
A czy starsi zawodnicy zaczęli podchodzić do pana z większym respektem?
Tak. Widzę to też w poszczególnych biegach. Najlepsi zawodnicy już nie przechodzą koło mnie obojętnie. To cieszy, bo długo pracowałem na takie traktowanie. Na tym mi zależało i zależy, żeby moje nazwisko coś znaczyło w sporcie. Z każdym rokiem jestem na coraz wyższym poziomie. Trzeba przyznać, że show, które robi pan wokół siebie w trakcie zawodów, też jest ciekawe.
Lubię wchodzić w interakcje z kibicami. Sport uprawiamy nie tylko dla osiągania upragnionych celów, ale też dla kibiców. Dana dyscyplina musi przyciągać fanów na trybuny. Mam świadomość, że moje zachowanie rzuca się w oczy i robię „show” – jak pan to nazwał. Jednak przede wszystkim robię to w zgodzie z samym sobą. To nie jest pod publikę. Ja tylko w danym momencie pokazuję swoje emocje. Moje gesty i zachowania łączą się z tym, co czuję. A gdzieś z tyłu głowy jest
świadomość, że to również dobre dla naszego sportu, by przyciągać jak najwięcej kibiców. Sport to emocje. Z drugiej strony przy tych interakcjach muszę uważać, by nie zgubić koncentracji. Short track to widowiskowa dyscyplina. Mam wrażenie, że jest spora część sportowej widowni w Polsce, do której jeszcze po prostu nie dotarł. Kibice nie mieli okazji zobaczyć, jak wygląda. Jako zawodnicy widzimy, jak program zawodów się zmienia, by był jeszcze bardziej atrakcyjny dla widza. W telewizji aż tak dobrze tego nie widać, ale gdy kibic uświadomi sobie, że jedziemy z prędkością 50 km/h, to musi robić wrażenie.
A co pana przyciągnęło do tego sportu?
W Białymstoku, skąd pochodzę, istnieje bardzo dobry system szkolenia. Mieliśmy lekcje jazdy na wuefach. Choć tak naprawdę na łyżwach jeżdżę, od chwili gdy… byłem w brzuchu mamy.
To ciekawe.
Mam dużo starsze rodzeństwo. Siostra jest starsza o 15 lat, a brat o 14. Po tym jak siostra raz poszła ze szkołą na lodowisko, powiedziała rodzicom, że chce tam chodzić z nimi. I rodzice spełnili jej prośbę. Kupili jej nawet łyżwy. To był ich sposób spędzania czasu. W tym czasie mama zaszła w ciążę, ale nawet wówczas chodziła na lodowisko.
A sam na lodzie pierwszy raz stanąłem, gdy miałem rok i dwa miesiące. Bywało, że szliśmy pojeździć na godzinę, a rodzice zostawiali małego szkraba samego na lodzie. Do szóstego roku życia to była zabawa, ale później zostałem wypatrzony i zacząłem trenować na długich łyżwach. To zabawne, bo mam 20 lat, a na łyżwach jeżdżę od 19. Jak na polskie standardy – długo, ale z punktu widzenia koreańskich zawodników to normalność.
Z jakimi celami jedzie pan do Rotterdamu na MŚ?
Chcę się pokazać z jak najlepszej strony i dać z siebie sto procent. Nie nastawiam się na żadne miejsce.
Short track jest bardzo widowiskowy. W telewizji aż tak dobrze tego nie widać, ale gdy kibic uświadomi sobie, że jedziemy z prędkością 50 km/h, to musi robić wrażenie.