NASZE WUNDERTEAMY
Narzekamy dziś, że w sporcie polskim brakuje wybitnych trenerów. Drużyny klubowe i reprezentacje narodowe w grach zespołowych prowadzą nam coraz częściej cudzoziemcy. Za piłkarskimi trenerami z Polski nawet pies z kulawą nogą się nie obejrzy. Kadrę tak bliskich naszym sercom skoczków narciarskich prowadzi Austriak Thomas Thurnbichler. Najbardziej utytułowana ostatnio sportsmenka RP, arcymistrzyni rzutu młotem Anita Włodarczyk korzysta z konieczności ze szkoleniowych usług obcokrajowca – Chorwata Ivicy Jakeljicia. Siedem państwowych akademii sportowych utrzymujemy tak naprawdę nie wiadomo po co, bo ani teoretycznie, ani praktycznie nie ma z nich większego pożytku. Warto więc chociaż przypomnieć, że swego czasu polska myśl szkoleniowa święciła triumfy. Zaczęło się od tego, że czasy przedwojenne znakomicie połączył z powojennymi legendarny profesor boksu Feliks Stamm (1901–1976), wychowany jeszcze w wojskowym systemie sportowym ery Józefa Piłsudskiego. Zostawszy w 1936 trenerem reprezentacji Polski, pełnił tę funkcję aż do 1968 roku (oczywiście z przerwą wojenną). Pod okiem „Papy” Stamma wyrosło nam kilka pokoleń wielkich mistrzów ringu, złotych medalistów olimpijskich i mistrzów Europy – z Antonim Kolczyńskim, Aleksym Antkiewiczem, Zygmuntem Chychłą, Leszkiem Drogoszem, Zbigniewem Pietrzykowskim, Tadeuszem Walaskiem, Kazimierzem Paździorem, Jerzym Kulejem, Józefem Grudniem, Marianem Kasprzykiem,
Arturem Olechem, Janem Szczepańskim na czele. Niejako symboliczne znaczenie miała finałowa walka w wadze półciężkiej, jaką Pietrzykowski stoczył z późniejszym zawodowym mistrzem świata wszechwag Cassiusem Clayem (Muhammadem Alim) na igrzyskach olimpijskich w Rzymie. Choć przegrał tamten pojedynek, potrafił jednak zademonstrować walory techniczne polskiej szkoły boksu. Jej twórcą był Stamm, postać uhonorowana pomnikiem postawionym obok warszawskiej Hali Gwardii, gdzie w 1953 roku podopieczni „Papy” roznieśli rywali w mistrzostwach Europy w proch i pył, zdobywając pięć złotych, dwa srebrne i dwa brązowe medale. W globalnej rywalizacji apogeum sukcesów podopiecznych Stamma przyniosły igrzyska olimpijskie
Andrzej Karcz – urodzony 4 grudnia 1936 roku we Lwowie – zmarł 6 marca 2024 w Warszawie. Niemal całe życie poświęcił służbie lekarskiej, zostawszy po ukończeniu warszawskiej Akademii Medycznej wziętym chirurgiem zatrudnionym w szpitalu MSW (MSWIA) przy ul. Wołoskiej (a w ostatnich latach w klinice Damiana). W trakcie studiów medycznych uprawiał w Gwardii Warszawa lekkoatletykę pod skrzydłami Włodzimierza Puzia, trenera i świetnego pianisty w jednej osobie. Mającemu naturalne predyspozycje szybkościowe szczupłemu Karczowi (175 cm wzrostu) udało się na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dojść do wprost znakomitych na tamte czasy wyników: 10.4 s na 100 m, 20.9 na 200 m (wyrównany 11 października 1959 roku w Poznaniu rekord Polski Mariana Foika), 48.0 na 400 m i 7,37 m w skoku w dal. Praca lekarza nie sprzyjała kontynuowaniu kariery lekkoatletycznej przez dłuższy czas, więc podziwialiśmy wyczyny Karcza tylko do 1962 roku.
W 1960 niewiele zabrakło, by znalazł się on w reprezentacji Polski na igrzyska olimpijskie w Rzymie. Był jednak bodaj jedynym kadrowiczem, 1964 w Tokio, gdzie po złoto sięgnęli Grudzień, Kulej i Kasprzyk, po srebro – Olech, a po brąz – Józef Grzesiak, Walasek (srebrny medalista z Rzymu) i Pietrzykowski.
Niemal równolegle z bokserską narodziła nam się w latach pięćdziesiątych znakomita reprezentacja Polski w lekkoatletyce nazwana przez zdumionych dziennikarzy niemieckich – Wunderteamem, czyli Cudowną Drużyną. Wunderteam, którego istnienie przyjęło się umiejscawiać w okresie 1956–1966, powstał z inicjatywy entuzjastów, nawiązując do nie byle jakich przedwojennych osiągnięć, jakimi były bez wątpienia trzy złote medale olimpijskie (Haliny Konopackiej w rzucie dyskiem w 1928 w Amsterdamie oraz Stanisławy Walasiewicz na 100 m i Janusza Kusocińskiego który musiał zajmować się bardziej pracą zawodową niż treningiem. Wielokrotnie stawał na podium lekkoatletycznych mistrzostw Polski. Bieg na 200 m okazał się jego koronną specjalnością. Gdy wyrównał rekord kraju, był to wówczas wynik niewiele gorszy od rekordu świata (20.6 s). Na mistrzostwach Polski 1959 w Gdańsku zajął piąte miejsce (22.2), w 1960 w Olsztynie drugie (21.77) za Janem Jarzembowskim z Warty Poznań (taki sam czas); w 1961 w Nowej Hucie skończył na trzeciej pozycji (21.5) za Marianem Foikiem z Legii Warszawa (20.8) i Andrzejem Zielińskim, również trenowanym przez Puzia kolegą z Gwardii – 21.0; wreszcie w 1962 na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie również jako trzeci dobiegł do mety w 21.4 i znowu wyprzedzili go tylko Zieliński (20.7) i Foik (21.1). Niewiele gorzej wypadał w mistrzostwach Polski na setkę: w 1961 był trzeci z wynikiem 10.8 za Foikiem i Zielińskim, a w 1962 szósty w takim samym czasie za Zielińskim 10.5, Foikiem 10.6, Jerzym Juskowiakiem 10.7, Wiesławem Kanieckim 10.7 i Marianem Dudziakiem 10.8. Występował w reprezentacyjnej sztafecie 4×100 m w meczach międzypaństwowych, bie
na 10 000 m w 1932 w Los Angeles).
Od strony organizacyjnej i szkoleniowej największy udział w tworzeniu krok po kroku Cudownej Drużyny mieli dwaj średniodystansowcy z lat trzydziestych – lotnik ze Szkoły Orląt w Dęblinie Wacław Gąssowski i mocno związany z Polską Partią Socjalistyczną Jan Mulak, który tuż po wojnie stał się jednym z kandydatów na premiera. I pewnie dlatego, gdy nadszedł moment zjednoczenia PPS z Polską Partią Robotniczą i utworzenia PZPR, był dla majoryzującej scenę polityczną w Polsce ekipy stalinowców osobą nie do zniesienia. Żeby nie zostać przez nich zgładzony, „schował się” na pewien czas w wojsku i zrezygnowawszy z polityki, zajął się sportem. Owa wolta inteligentnego i pełnego inicjatywy Mulaka (uczestnika Powstania Warszawskiego w formacjach pepeesowców) okazała się dobrodziejstwem w historii polskiej lekkoatletyki. Ten przedwojenny biegacz Skry Warszawa, związany z inteligenckim Żoliborzem, utalentowany dziennikarz (naczelny miesięcznika „Lekka Atletyka”) i teoretyk sportu – zebrał bowiem grupę najróżniejszych zapaleńców, tworząc razem z Gąssowskim i Antonim Morończykiem, pracownikiem naukowym bielańskiej AWF – sztab szkoleniowy PZLA. W tym sztabie znalazł się między innymi Tadeusz Starzyński, z zawodu… kolejarz, który w 1958 doprowadził trójskoczka Józefa Schmidta do tytułu mistrza Europy, a w 1960 i 1964 do złotych medali olimpijskich, poprzedzonych ustanowieniem rekordu świata 17,03 m.
gając z Foikiem, Zielińskim, Jarzembowskim, Juskowiakiem, mistrzem trójskoku Józefem Schmidtem… W 1962 roku, w meczu USA – Polska w Chicago, gdzie Marian Foik wygrał 200 m, pokonując rekordzistę świata Paula Draytona, Karcz biegł na trzecim odcinku sztafety 4×100 m, która wpadła na metę w tym samym czasie co amerykańska (40.0). A co ciekawe, w ekipie amerykańskiej wystąpił Bob Hayes, który dwa lata później został mistrzem olimpijskim na 100 m w Tokio. W 1962 wszakże nie wspomagał się jeszcze dopingiem sterydowym… W poprawianiu rekordów w skoku w dal pomagał Karczowi Tadeusz Starzyński, trener wspomnianego rekordzisty świata w trójskoku Józefa Schmidta. Pan doktor był zawsze elegancko ubranym przystojniakiem, w którym kochało się wiele lekkoatletek. W 1981 roku dr Karcz doznał zawału serca, co go skłoniło do zadbania o zdrowie. W nekrologu zamieszczonym w „Gazecie Wyborczej” syn Andrzeja Karcza – Maciej, lekarz kardiolog – napisał o nim między innymi: „W 1944 wywieziony z Kresów przez swoich rodziców przed Armią Czerwoną. Od 2015 roku żył z myślą, by dożyć upadku Pis-u…”.
Legendarny trener boksu Feliks Stamm (więcej o nim poniżej) doczekał się mnóstwa karykatur, wykonanych przez „Ałę”, który zadebiutował na łamach „Przeglądu Sportowego” już w 1935 roku.
Szkoleniem sprinterów zajął się m.in. Zygmunt Zabierzowski, uczestnik Powstania Warszawskiego, współtwórca sukcesów najszybszego białego człowieka świata Wiesława Maniaka, Mariana Dudziaka, Jerzego Juskowiaka, a potem – kubańskiego arcymistrza Alberto Juantoreny, złotego medalisty olimpijskiego w Montrealu (400 m i 800 m).
Pierwszymi sygnałami możliwości rodzącego się Wunderteamu były rekord Europy Janusza Sidły w rzucie oszczepem (80,15 w 1953 w Jenie) i rekordy świata na 3000 m z przeszkodami ustanowione w 1955 przez Jerzego Chromika. Rok później Sidło ustanowił już rekord świata w oszczepie (83,66), podobnie jak Elżbieta Duńska-krzesińska w skoku w dal (6,35 m), a jej złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Melbourne był na dobrą sprawę już ostrym startem Wunderteamu, którego prominentny przedstawiciel Edmund Piątkowski został w 1959 rekordzistą świata w rzucie dyskiem (59,91 m). Stary Wunderteam został w 1964 wzmocniony młodymi gwiazdami: sprinterkami Ireną Kirszenstein (potem Szewińską) i Ewą Kłobukowską oraz czterystumetrowcem Andrzejem Badeńskim, co zaowocowało sukcesami olimpijskimi w Tokio i gradem medali w ME 1966 w Budapeszcie… Po cudownej drużynie lekkoatletów doczekaliśmy się kolejnych dwu wunderteamów: siatkarskiego pod wodzą Huberta Wagnera (złoto MŚ 1974 i igrzysk olimpijskich 1976) oraz piłkarskiego – z trenerem Kazimierzem Górskim (olimpijskie złoto w Monachium, trzecie miejsce w MŚ 1974). Sportowy świat z nabożeństwem wymawiał zwłaszcza trzy nazwiska: Kazimierz Deyna (król strzelców turnieju olimpijskiego), Grzegorz Lato (król strzelców MŚ 1974) i Jan Tomaszewski (bramkarz nazwany „człowiekiem, który zatrzymał Anglię”). No cóż, dziś polski futbol to już wyłącznie Robert Lewandowski, który – wobec niemocy reprezentacji narodowej – jest z konieczności klubowym gwiazdorem za granicą…