Nie mam problemu, aby przyznać się do błędu
Relacja z piłkarzami i całym otoczeniem musi być na tyle otwarta, żeby nikt nie bał się powiedzieć swojego zdania – mówi Adrian Siemieniec, trener Jagiellonii Białystok, lidera PKO BP Ekstraklasy.
BARTŁOMIEJ PŁONKA: Poprzednio rozmawialiśmy w listopadzie ubiegłego roku. Jak bardzo rozwinął się pan od tamtego czasu?
ADRIAN SIEMIENIEC: Mam nadzieję, że się rozwinąłem. Trudno mi to oceniać, bo mógłbym wypowiadać się nieobiektywnie, a poza tym najlepiej oceniają nas ludzie, którzy obserwują z boku i mają trochę inną perspektywę. Ja mogę nie widzieć niektórych rzeczy, a ktoś, kto patrzy na nie z innej strony, będzie potrafił je zauważyć. Natomiast rozwój trenera to kluczowa sprawa, aby drużyna i poszczególni piłkarze szli do przodu. Często staję przed sytuacjami, w których jako trener jeszcze się nie znajdowałem i muszę sprostać wyzwaniu. Ale sądzę, że na dziś jestem lepszym trenerem, niż byłem w listopadzie. Jeżeli chodzi o ocenianie pana przez inne osoby, to w czyj głos wsłuchuje się pan najbardziej?
Przede wszystkim żony! Naprawdę, bardzo cenię sobie jej opinie, bo chociaż jest moją żoną, to zawsze powie mi swoje zdanie, a nie to, co chciałbym usłyszeć. Według mnie to wiele znaczy. Nie zawsze może mi się to podobać, ale chcę usłyszeć coś, co sprawi, że będę lepszym człowiekiem i trenerem. Przyjmowanie krytyki i radzenie sobie z nią nie jest łatwą rzeczą, ale jeżeli się tego nauczysz, to będziesz miał duży fundament, aby iść do przodu. Cenię sobie też zdanie ludzi, którzy bezpośrednio są nade mną w klubie, czyli prezesa i dyrektora sportowego. Tak samo jest z opiniami osób ze sztabu i zawodnikami. Wiele jest środowisk, z którymi rozmawiam i pytam o zdanie. To kwestia otwartości i nigdy nie zamykam się na to, kto ma rację, a kto nie. Staram się nie szufladkować ludzi. Oczywiście jest grono, do którego mam większe zaufanie. To normalne, ale z każdej dyskusji chciałbym wyciągnąć coś dla siebie i poddawać autorefleksji.
Skoro bardzo dużo dyskutuje pan z zawodnikami, to musi pan uważać, że ma w swojej drużynie bardzo świadomych piłkarzy i liczyć się z ich argumentami. Oczywiście, tak właśnie jest. Jeżeli ktoś zwraca uwagę na element, który mógłbym zrobić inaczej, to zawsze to doceniam. Relacja z piłkarzami i całym otoczeniem musi być na tyle otwarta, żeby ktoś nie bał się powiedzieć swojego zdania. Zbudowanie jej wcale nie jest proste, bo mowa o relacji szefa z pracownikiem. Zdarzają się zawodnicy mniej otwarci na dyskusje, ale to normalne. Staram się jednak robić wszystko, aby komunikacja stała na wysokim poziomie, bo dzięki temu wszyscy możemy się rozwijać, czyli wracamy do tego, o co zapytał pan wcześniej. A jeżeli chodzi o argumenty, to mowa o kluczowej kwestii. W jednej bajce słyszałem taki cytat: „lepsza siła argumentu niż argument siły”. Te słowa do mnie przemawiają. Jeżeli mam przekonać kogoś do czegoś tylko i wyłącznie na zasadzie wysokiej pozycji i siły, to niestety nie zajdziemy w ten sposób za daleko. Mnie, w pracy trenera, chodzi o to, żeby podjąć decyzję najlepszą dla zespołu, a nie o to, żebym ja ją podjął.
W sztabie Jagiellonii często macie odmienne zdanie na temat niektórych decyzji?
Są takie sytuacje, że sztab ma inne zdanie. Na koniec ostateczną decyzję podejmuję ja, często kierując się intuicją. Sztab zazwyczaj jest zaangażowany w pracę warsztatową, której ja jako pierwszy trener mam mniej. Ten czas mogę poświęcić na myślenie o zespole i podejmowanie dobrych decyzji. Nie zmienia to faktu, że biorę pod uwagę opinię każdej osoby, zwłaszcza jeżeli to zdanie jest dobrze uargumentowane. Bardzo się cieszę, że mam wokół siebie takich ludzi, bo gdyby każdy tylko sobie przytakiwał, to nie szlibyśmy w dobrym kierunku. Zdarza się panu lub innym członkom sztabu przyznawać do błędnej opinii lub decyzji?
Tak. I to też jest kwestia zbudowania odpowiedniej relacji i komunikacji. A przede wszystkim pokazać musi to lider grupy, czyli osoba zarządzająca, w tym wypadku ja. Jeżeli ja też przyznaję się do błędu i pomyłek, to tworzę środowisko, w którym innym jest o to łatwiej. Nie mam problemu z tym, aby uderzyć się w pierś przed zawodnikami lub sztabem. To buduje również wiarygodność. Jeżeli jesteś w stanie pokazać swoją nieidealną stronę, to grupa widzi twoją autentyczność i wie, że wymagasz wiele nie tylko od nich, ale też od samego siebie. W listopadzie powiedział pan też, że Jagiellonii nie powinno oceniać się poprzez wyniki, bo wciąż jesteście na etapie budowania drużyny. Czy teraz to się zmieniło?
Wtedy nie do końca sformułowałem zdanie tak, jak chciałem. Uważam, że ja nie powinienem oceniać drużyny tylko ze względu na wyniki. Tak samo jak prezes, dyrektor czy członkowie sztabu. Naszej ocenie nie może być podporządkowany tylko rezultat, ponieważ jesteśmy projektem, który chce się rozwijać na wielu płaszczyznach. Wyniki są oczywiście najważniejsze i w dużej mierze pokazują kierunek, w którym zmierzamy, ale nie tylko one o tym decydują. Natomiast to, że ludzie i kibice oceniają nas poprzez rezultaty, jest normalne. To mechanizmy, z którymi mamy do czynienia na całym świecie i to się nie zmieni. Każdy ocenia pracę przez pryzmat zwycięstw, bo one lub ich brak świadczą o skuteczności lub nieskuteczności naszych działań.
Mieliście trudniejszy moment na początku rundy, kiedy zdobyliście jeden punkt w meczach z Lechem (1:2), Ruchem (1:1) oraz Górnikiem (1:2). Odnosiłem wówczas wrażenie, że mimo to zachowuje pan duży spokój. Zachowywałem spokój, ponieważ wiem, jak pracujemy, w którym kierunku idziemy i jak wyglądały te spotkania. Analizujemy każdy mecz bardzo dogłębnie. W przypadku tych spotkań zachowaliśmy konsekwencje i nadal podążaliśmy obraną ścieżką. Ta drużyna i ci zawodnicy mają święte prawo do tego, aby przytrafił im się słabszy moment wynikowy. To są tylko ludzie i też mogą popełniać błędy. Tak samo ja jako trener mogłem się mylić, jeśli chodzi o dobór składu czy taktyki. Za to jesteśmy rozliczani, kwestia tego, aby nie trwało to wiecznie. Natomiast
okres, o którym pan wspomniał, to nie był czas, kiedy graliśmy słabo. Może za wyjątkiem spotkania z Ruchem, gdzie faktycznie zaprezentowaliśmy się przeciętnie. Natomiast starcia z Lechem i Górnikiem nie były złe, zachowaliśmy swój poziom, tyle że nie zdobyliśmy punktów. A to bardzo ważne, bo pamiętam mecze, w których graliśmy słabiej, ale punktowaliśmy. Nie analizujemy spotkań tylko pod kątem wyników i to dotyczy sytuacji zarówno kiedy wygrywamy, jak i przegrywamy.
Gdybym prowadził zespół i chciał mu przekazać, jak powinien grać w piłkę nożną, to pokazałbym zawodnikom pierwszą połowę meczu ze Śląskiem Wrocław w waszym wykonaniu (3:1, do przerwy 3:0). Zgadza się pan z tym, że to była najlepsza połowa w wykonaniu Jagi w tym sezonie?
Dziękuję, to miłe słowa. Mieliśmy w tym sezonie kilka równie dobrych spotkań, w których zaprezentowaliśmy wysoki poziom gry, ale faktycznie – pierwsza część meczu ze Śląskiem była dla nas bardzo udana i potoczyła się pod nasze dyktando. Po zmianie stron zagraliśmy nieco bardziej kalkulacyjnie i zarządzaliśmy wynikiem. Nie jest to jednak zarzut do zespołu. Jeżeli po pierwszej połowie prowadzisz z ówczesnym liderem tabeli 3:0 i wiesz, jak ważne jest to starcie, to piłkarze w drugiej połowie mają prawo myśleć, żeby po prostu utrzymać bardzo korzystny rezultat.
Na tamto spotkanie zdecydował się pan na celową zmianę taktyki. W momencie budowania akcji mieliście trójkę środkowych obrońców, Dominik Marczuk wcielał się w rolę wahadłowego, a Michal Saček wychodził bardzo wysoko do linii pomocy. To był specjalny plan na zespół z Wrocławia?
Ten plan pasował nam do scenariusza, którego spodziewaliśmy w spotkaniu ze Śląskiem. Ale to nie jest tak, że ten wariant wykorzystaliśmy tylko w tym meczu. Ten system tworzy nam progresje w grze w trzeciej tercji boiska, liczbę możliwości rozwiązań pod polem karnym, jego atakowania, wypełnienia i wejścia w szesnastkę. Zmniejsza nam on też liczbę zawodników w pierwszej fazie budowania akcji, gdy przeciwnik jest ustawiony nisko i więcej swoich piłkarzy przesuwa w okolice własnego pola karnego. To jedna z opcji, którą zastosowaliśmy przeciwko Śląskowi, ale to nie był plan wyłącznie na tego przeciwnika. Faktycznie, zdecydowaliśmy się na niego wtedy pierwszy raz, ale zamierzamy go udoskonalać i w miarę potrzeb używać w przyszłości.
Miał pan wówczas również na uwadze to, że w poprzednich meczach traciliście gole po podaniach w boczne sektory boiska? Tak bramki zdobywali przeciwko wam Lech, Ruch i Górnik.
Akurat tego nie miałem na uwadze, bo to nie jest mój sposób myślenia. Zawsze zastanawiam się, jak zdobywać bramki i wygrywać mecze, a nie jak nie przegrywać spotkań. To podstawowa różnica, która wynika z tego, jaka ma być Jagiellonia. Oczywiście chcemy jak najlepiej zabezpieczać się w defensywie, ale najważniejsze jest dla nas skupienie się na tym, aby zrobić wszystko, by sięgnąć po zwycięstwo.
Jaka jest hierarchia wśród skrzydłowych w Jagiellonii Białystok? Naranjo, Hansen, Marczuk… Konkurencja jest olbrzymia.
Hierarchia skrzydłowych to rzecz bardzo płynna. Poprzedni mecz rozpoczęli Hansen oraz Marczuk, tak samo jak starcie ze Śląskiem. A czy to się utrzyma? Nie wiem, to zależy od samych zawodników, od potrzeby chwili oraz pomysłu na dany mecz. Najważniejszy jest jednak ten pierwszy czynnik, czyli dyspozycja piłkarzy. Tak naprawdę sztywnej hierarchii nie ma, na dziś pokazuje ją ostatni mecz. Jak będzie dalej, czas pokaże.
Przed wami tydzień, na przestrzeni którego rozegracie trzy bardzo ważne spotkania: ŁKS, Pogoń w Pucharze Polski i Legia. Podchodzi pan jakoś szczególnie do przygotowań na ten „trójmecz”? Podchodzimy do tego spokojnie i naturalnie. Jesteśmy bardzo konsekwentni w zarządzaniu grupą i naszymi ustaleniami. Czas przerwy na reprezentację w dużej mierze poświęciliśmy na odpoczynek, bo zespół sobie na to zapracował. Od początku tego tygodnia przygotowujemy się już pod sobotnie starcie z ŁKS. Ten mecz jest dla nas najważniejszy, na nim się skupiamy. Logistycznie planujemy wyjazd do Szczecina i Warszawy, ale z punktu widzenia mentalnego w tej chwili całą uwagę poświęcamy rywalizacji z ŁKS.