MAREK KAMIŃSKI NA SZCZYT DOCIERAJĄ ODPORNI
Dla mnie Mount Everest nie znajduje się na liście priorytetów, mimo że to wielka, fascynująca góra. Jeżeli komuś się wydaje, że taka wyprawa jest banalna i właściwie sprowadza się do kwestii kasy, zapewniam, że się myli. Niestety każdy może tam zginąć, ni
– Gdzie jest biologiczna granica wieku ekstremalnych wypraw? Chciałby pan udowodnić, że można ją przesuwać? MAREK KAMIŃSKI: Niczego nie zamierzam udowadniać, przynajmniej na razie, bo też nie odczuwam bariery fizycznej, psychicznej ani żadnej innej związanej z wiekiem. Mam 60 lat, ale w kwestii podejmowania takich wyzwań czuję się podobnie jak wtedy, gdy miałem 30, 40, 50 lat. Może gdy będę miał 80 lat, zacznę jakąś wyprawę rozpatrywać pod kątem wyzwania związanego z wiekiem.
– Czyli gdyby dzisiaj po raz pierwszy w życiu stawał pan przed takim wyzwaniem jak zdobycie bieguna północnego, wiek nie byłby żadną przeszkodą?
Na pewno by nie był. Na taką wyprawę mógłbym wyruszyć teraz albo za rok. Jedyną rzeczą, która się zmieniła w porównaniu z sytuacją z odległej przeszłości, jest to, że na biegunie już kilka razy byłem, zatem dzisiaj miałbym mniejszą motywację, żeby tam dotrzeć.
– Zgodzimy się jednak, że zaawansowany wiek w pewnym momencie musi zacząć przeszkadzać w realizacji wyzwań wymagających dużej sprawności fizycznej.
Bezdyskusyjnie, ale to bardziej złożone zagadnienie. Dużo się zresztą dyskutuje o pojęciu długowieczności. To jest kwestia genów, odżywiania, stylu życia, aktywności fizycznej, snu i tak dalej. Jeżeli popatrzymy na wszystkie składniki warunkujące długowieczność i będziemy chcieli wskazać jeden najważniejszy, okaże się, że jest to zdrowie psychiczne. Mówimy o udziale 20 procent, a pozostałe mają po 10 lub 5 proc.
– Ekstremalne wyprawy traktuje pan w kategorii rywalizacji sportowej?
Kiedyś tak właśnie było. Parę rekordów udało mi się ustanowić, trafić do Księgi rekordów Guinnessa. Na przykład przemierzyłem Grenlandię, 600 kilometrów, razem z Wojciechem Ostrowskim w 13 dni i choć minęło ponad 20 lat i było wiele inny wypraw, drugi najlepszy czas Polaka jest dwa razy gorszy od naszego. Aspekt rywalizacji nigdy jednak nie był dla mnie dominujący. Rywalizacja jak najbardziej, ale z samym sobą. Brało się to pewnie stąd, że dość długo trenowałem w AZS Warszawa karate shotokan. To bardzo cenna lekcja. Jednym z moich trenerów był świętej pamięci Leszek Drewniak, miał ksywę „Diabeł” i był współtwórcą jednostki specjalnej GROM. W tej sztuce walki nie chodzi o to, by pokonać kogoś, ale samego siebie. Życie, w którym nieustannie chcesz rywalizować, żeby – indywidualnie albo w zespole – być lepszym od innych, to nie jest moja bajka.
– Jak pan myśli, dlaczego? Moja psychika jest inaczej ukształtowana. Gdybym miał talent tenisisty, pływaka czy koszykarza, pewnie wszystkie wewnętrzne siły skupiałbym na tym, by być najlepszym. Każdy w życiu ma inną drogę, rozumiem to i szanuję. Mnie bardziej pasjonuje pisanie kolejnych książek. I oczywiście robienie kolejnych wypraw, no ale tu jest kwestia pokonywania własnych słabości, stawania się lepszą wersją samego siebie. To nie są zawody w tradycyjnym znaczeniu.
– Ale bicie rekordów jest dla pana inspirujące?
Owszem, lecz w przestrzeni naturalnej, a nie na arenie w formie stadionu, hali czy kortu. Do tej pory nikt nie przeszedł Antarktydy o własnych siłach, czyli bez pomocy z zewnątrz. No więc takie wyzwanie by mnie interesowało, jeżeli nawet miałoby w nim uczestniczyć ileś zespołów. Czyli byłby w tym element rywalizacji sportowej, jednak nie w przestrzeni zorganizowanej jako tło dla igrzysk.
– Bo zaznaczmy, że zdobycie bieguna południowego jest czymś innym niż przejście Antarktydy. Tak jest, to zupełnie co innego.
– I tę Antarktydę ma pan zapisaną na liście celów do zrealizowania?
Mam wiele wyzwań. Teraz chyba największym jest tworzenie odpowiednich narzędzi do budowania odporności psychicznej i dzielenia się to wiedzą.
– Proszę o tym opowiedzieć. Z wykształcenia jestem filozofem, więc pociąga mnie odkrywanie świata, umysłowości człowieka, jego wewnętrznej mocy. To jest wymiar, który najbardziej mnie interesuje. Fascynuje mnie sport, nie muszę chyba zapewniać, ale gdybym miał do wyboru zdobycie złotego medalu olimpijskiego i odkrycie jakiegoś programu, który pozwoli zwalczyć depresję na świecie, bez wątpienia wybrałbym to drugie. Chcę tutaj zaznaczyć, że doskonale rozumiem ludzi, którzy powiedzą, że woleliby złoty medal. A ktoś będzie spełniony, jak napisze bestseller, a jeszcze ktoś szczęście odnajdzie wyłącznie w rodzinie i niczego więcej nie potrzebuje. Swoją drogą, rodzina zasadniczo jest w kontradykcji ze sportem. Praca wkładana w możliwość sukcesu sportowego zawsze odbywa się kosztem najbliższych. Świat między innymi dlatego jest tak piękny, że jest różnorodny. Nie ma jednego zasobnika słusznych poglądów.
– Każdy musi wybrać sam? Zapewne tak, ale ze świadomością, że nie ma obiektywnie właściwego wyboru. Analogiczny dylemat mamy w porównywaniu osiągnięć w różnych dyscyplinach i konkurencjach sportowych. Czasem ktoś docieka: większą wartość ma zdobycie dwóch biegunów czy wejście na Mount Everest? A co jest cenniejsze: pobicie rekordu świata w maratonie czy w biegu na 100 metrów? Trochę absurdalne pytanie, bo wiemy tylko, że jedno i drugie jest nie lada wyczynem i wymaga innych kompetencji, predyspozycji fizycznych i psychicznych, przygotowania. A możemy to rozszerzyć, bo sport jest tylko jedną z dziedzin życia człowieka, ogromnie ważną, a dla kogoś innego zupełnie nieistotną. Ja mam to szczęście, że zostałem doceniony w świecie dokonań sportowych, a zarazem napisałem dwadzieścia książek i spełniam się w wielu projektach. Jeżeli miałbym się koncentrować tylko na sporcie albo tylko na filozofii, czułbym się niespełniony.
– Wspomniał pan o Evereście. Aż dziwne, że przy mnogości ekstremalnych wyczynów podróżniczych i także wspinaczkowych nigdy nie zdobył pan najwyższego szczytu świata. Dlaczego?
Miałem zdobyć trzy bieguny w ciągu jednego roku, czyli oprócz Arktyki i Antarktydy również Mount Everest. Przymierzałem się do wyprawy organizowanej przez Roba Halla w maju 1996 roku, która okazała się jedną z najtragiczniejszych, co pokazywał też głośny film „Everest”. Rob Hall osobiście mnie do tej wyprawy namawiał, tłumaczył, że trzy bieguny w jednym roku to już w ogóle wyczyn bez precedensu w historii ludzkości. Nawet już się zapisałem, ale po zdobyciu dwóch biegunów chwilowo byłem pełen wrażeń i uznałem, że w zasadzie nie ma to już większego znaczenia, czy jestem pierwszym zdobywcą dwóch biegunów czy trzech. A potem ochota na zdobycie Mount Everestu jakoś mi przeszła, co nie oznacza, że już nigdy nie wróci i wcale nie chodzi o strach albo o inną przeszkodę.
– Zdobył pan za to Górę Gunnbjörna – najwyższy szczyt Arktyki i Masyw Vinsona – najwyższy na Antarktydzie. Jaki to rodzaj wspinaczki?
Podobny jak w Alpach. Tyle że aby wejść na Mount Blanc, ruszasz bezpośrednio z cywilizacji, a tu dojście do obozu bazowego już wiąże się z pewnym wysiłkiem. Poza tym jest to równie wymagająca wspinaczka. Te góry mają ostre granie, jest bardzo zimno, niebezpiecznie, potrzebny jest specjalistyczny sprzęt.
– W obu wyprawach uczestniczył Leszek Cichy. Z pana punktu widzenia konieczna była obecność tak doświadczonego himalaisty? Oczywiście doświadczenie towarzysza w wyprawie zawsze jest bezcenne, ale tutaj ważne były nasze relacje. Przyjaźnimy się i wyprawa w góry z kimś takim zawsze ma dodatkowy walor.
– Jeżeli mówimy o Leszku Cichym, tym bardziej pojawia się temat Everestu…