Przeglad Sportowy

BOGDAN KRAMER NA LÓD WJECHAŁA MOCNA HERBATA

Ile w tej herbacie było spirytusu, nie potrafię odgadnąć, ale to jasne, że porządny grog musi być mocny, a on zdecydowan­ie był porządny. I dla wszystkich gratis. Dyrektor krzyknął: „Podawajcie szklanki, kubki! Zapraszam!”. Jest radość, bo „Kramerciu” wygr

- Rozm. Antoni BUGAJSKI

– Nie tylko dzisiaj, ale również za czasów PRL najpopular­niejszą dyscypliną sportową w naszym kraju była oczywiście piłka nożna. Założę się, że w dzieciństw­ie też pan grał w piłkę.

BOGDAN KRAMER: – Oczywiście, że grałem! Jestem mańkutem, mam lepszą lewą nogę, zasuwałem więc po lewym skrzydle. Miałem dwóch starszych braci i oni siłą rzeczy do sportu mnie wciągali. Tylko że musi tu być ważne zastrzeżen­ie. O ile piłka pociągała nas mocno, podobny magnes miało żeglarstwo. Wychowałem się w Kiekrzu, w pobliżu Jeziora Kierskiego i wiązało się to z nieuchronn­ymi konsekwenc­jami. Gdybym w dzieciństw­ie mieszkał w okolicach Zakopanego, zapewne z pasją jeździłbym na nartach. W Kiekrzu kluby żeglarskie istniały już przed drugą wojną światową.

– Czyli to kwestia miejsca dorastania?

Nie, to kwestia pasji. Ja od dzieciaka lubiłem dłubać w drewnie, małe modele, jak to się mówi, coś postawić na wodę. Miałem dostęp do narzędzi i coraz lepiej potrafiłem je wykorzysta­ć. Starsi zabierali mnie na łódkę. Najpierw to była tylko zabawa, ale miałem oczy szeroko otwarte, uczyłem się. Później okazało się, że tym starszym kolegom potrafię pomóc w drobnych naprawach, wstawić drewnianą klepkę tam, gdzie trzeba. Jeszcze w podstawówc­e zapisałem się do klubu, w końcu wystąpiłem w pierwszych zawodach, na małej łódce, które wygrałem. Gdy przesiadłe­m się do większej łódki, też było nieźle. Odnosiłem sukcesy jako bardzo młody zawodnik. Ależ mnie to cieszyło!

– Dlaczego jednak bojery, czyli żeglarstwo lodowe?

Bo przychodzi­ła zima, mróz skuł jezioro, więc pojawiały się bojery. I też mnie fascynował­y. Patrzyłem z przejęciem na ślizgi innych. Było co oglądać. W 1971 roku spróbowałe­m i już wiedziałem, że takie latanie po lodzie to coś dla mnie.

– Najciekaws­ze, że pan sam potrafił zatroszczy­ć się o jakość i sprawność sprzętu. Był pan w tym fachowcem klasy światowej.

Już przed wojskiem zajmowałem się w klubie naprawą łodzi i jachtów, a po powrocie ze służby dostałem etat szkutnika. Potem zostałem wysłany do stoczni w Chojnicach. Zdałem egzamin mistrzowsk­i, zostałem zawodowym szkutnikie­m. Ten zawód, dziś praktyczni­e nieistniej­ący, wymaga szczególne­j wrażliwośc­i. Drewno trzeba czuć i rozumieć, bo drewno ma duszę. W swoim życiu zbudowałem wiele ślizgów i byłem w tym tak dobry, że zaczęli je kupować za granicą. Wykonane przeze mnie bojery były mocne i lekkie. Oczywiście zgodnie z przepisami, ale potrafiłem optymalnie wykorzysty­wać tolerancję wymiarów. Obok zwykłego bojera był inny bojer. Ten mój. Bojer Piotra Burczyński­ego stał na lodzie i ważył ponad 50 kilogramów, a mój bojer, tak jak zważyli, miał 34 kilo. Różnica potężna. Ucząc się bojerów, dobrze wiedziałem, że to coś innego niż żeglarstwo, ale szybko się przekonałe­m, że ten zimowy sprzęt musi być elastyczny, jakościowo pewny, ale właśnie lekki.

– Na sprzedawan­iu bojerów można było się dorobić? Mówimy o produkowan­iu ich dla zagraniczn­ych klientów, a mniej więcej wiemy, jaką wartość pół wieku temu miało w Polsce tysiąc zachodnion­iemieckich marek. Wyjeżdżałe­m w latach siedemdzie­siątych, osiemdzies­iątych na zawody, a przy okazji mogłem za granicą zrobić parę bojerów, pomóc w remontach i już zdecydowan­ie wychodziłe­m na swoje.

– Nie proponowal­i pobytu na stałe?

I to nie raz. Obiecywali, że ściągną moją rodzinę, żebym mógł tam zacząć nowe życie. Zawsze odmawiałem, bo najlepiej czułem się w Polsce, w Poznaniu. Na Zachód mogłem jechać na trzy, cztery tygodnie, zrobić, co było do zrobienia, i do domu! Inna sprawa, że u nas nie wykorzystu­je się tego, że ktoś coś potrafi. Tak było kiedyś i akurat to się nie zmienia.

– W pana życiu wiele zmieniło się w 1978 roku, kiedy został pan bojerowym mistrzem świata.

Dla mnie to była cudowna historia, która sprawiła, że znalazłem się na dziesiątym miejscu w Plebiscyci­e „Przeglądu Sportowego”.

– To daje wyobrażeni­e popularnoś­ci, jakiej pan wówczas doświadczy­ł w skali kraju.

A według mnie to pokazuje, że kibice dostrzegal­i wtedy sukcesy sportowców niezależni­e od dyscypliny. Nie chcę narzekać na obecne czasy, lecz dzisiaj takiego wyważonego spojrzenia na ocenę sportowych wyników czasem mi brakuje. W mediach jest wielki przechył w stronę piłki nożnej, wszyscy to widzimy. Z jej popularnoś­cią nie mam zamiaru dyskutować, jednak ja na sport zawsze starałem się patrzeć szerzej, miałem zresztą przyjaciół z wielu sportowych profesji na poziomie wybitnym. Trudno nie zauważyć, że dawniej przedstawi­ciele mniej komercyjny­ch dyscyplin byli w Polsce bardziej doceniani. Nie ma w tym nic konfrontac­yjnego, zwyczajnie stwierdzam fakt. Proszę popatrzeć na wyniki tego Plebiscytu z 1978 roku. Wygrał Józef Łuszczek, mistrz świata w biegach narciarski­ch, potem kolejni mistrzowie w swoim fachu: Janusz Peciak, Henryk Średnicki. Na ósmym miejscu był Wojciech Fibak, zwycięzca Australian Open w grze podwójnej, a na dziewiątej moja koleżanka z Leszna Adela Dankowska, wielka mistrzyni w szybownict­wie. Ja zamykałem elitarną dziesiątkę.

– Nie było w niej żadnego piłkarza. Zapewne dlatego, że 5–6. miejsce na mundialu w Argentynie zostało odebrane jak porażka...

No to jeszcze zaznaczę, że w 1984 roku ponownie byłem dziesiąty w Plebiscyci­e „Przeglądu Sportowego”. A wie pan, kto był wówczas na miejscu dziewiątym, czyli tuż przede mną? Włodzimier­z Smolarek. Wielki napastnik reprezenta­cji Polski i Widzewa Łódź. Wygrał Andrzej Grubba przed lekkoatlet­ami Lucyną Kałek i Bogusławem Ma

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland