BOGDAN KRAMER NA LÓD WJECHAŁA MOCNA HERBATA
Ile w tej herbacie było spirytusu, nie potrafię odgadnąć, ale to jasne, że porządny grog musi być mocny, a on zdecydowanie był porządny. I dla wszystkich gratis. Dyrektor krzyknął: „Podawajcie szklanki, kubki! Zapraszam!”. Jest radość, bo „Kramerciu” wygr
– Nie tylko dzisiaj, ale również za czasów PRL najpopularniejszą dyscypliną sportową w naszym kraju była oczywiście piłka nożna. Założę się, że w dzieciństwie też pan grał w piłkę.
BOGDAN KRAMER: – Oczywiście, że grałem! Jestem mańkutem, mam lepszą lewą nogę, zasuwałem więc po lewym skrzydle. Miałem dwóch starszych braci i oni siłą rzeczy do sportu mnie wciągali. Tylko że musi tu być ważne zastrzeżenie. O ile piłka pociągała nas mocno, podobny magnes miało żeglarstwo. Wychowałem się w Kiekrzu, w pobliżu Jeziora Kierskiego i wiązało się to z nieuchronnymi konsekwencjami. Gdybym w dzieciństwie mieszkał w okolicach Zakopanego, zapewne z pasją jeździłbym na nartach. W Kiekrzu kluby żeglarskie istniały już przed drugą wojną światową.
– Czyli to kwestia miejsca dorastania?
Nie, to kwestia pasji. Ja od dzieciaka lubiłem dłubać w drewnie, małe modele, jak to się mówi, coś postawić na wodę. Miałem dostęp do narzędzi i coraz lepiej potrafiłem je wykorzystać. Starsi zabierali mnie na łódkę. Najpierw to była tylko zabawa, ale miałem oczy szeroko otwarte, uczyłem się. Później okazało się, że tym starszym kolegom potrafię pomóc w drobnych naprawach, wstawić drewnianą klepkę tam, gdzie trzeba. Jeszcze w podstawówce zapisałem się do klubu, w końcu wystąpiłem w pierwszych zawodach, na małej łódce, które wygrałem. Gdy przesiadłem się do większej łódki, też było nieźle. Odnosiłem sukcesy jako bardzo młody zawodnik. Ależ mnie to cieszyło!
– Dlaczego jednak bojery, czyli żeglarstwo lodowe?
Bo przychodziła zima, mróz skuł jezioro, więc pojawiały się bojery. I też mnie fascynowały. Patrzyłem z przejęciem na ślizgi innych. Było co oglądać. W 1971 roku spróbowałem i już wiedziałem, że takie latanie po lodzie to coś dla mnie.
– Najciekawsze, że pan sam potrafił zatroszczyć się o jakość i sprawność sprzętu. Był pan w tym fachowcem klasy światowej.
Już przed wojskiem zajmowałem się w klubie naprawą łodzi i jachtów, a po powrocie ze służby dostałem etat szkutnika. Potem zostałem wysłany do stoczni w Chojnicach. Zdałem egzamin mistrzowski, zostałem zawodowym szkutnikiem. Ten zawód, dziś praktycznie nieistniejący, wymaga szczególnej wrażliwości. Drewno trzeba czuć i rozumieć, bo drewno ma duszę. W swoim życiu zbudowałem wiele ślizgów i byłem w tym tak dobry, że zaczęli je kupować za granicą. Wykonane przeze mnie bojery były mocne i lekkie. Oczywiście zgodnie z przepisami, ale potrafiłem optymalnie wykorzystywać tolerancję wymiarów. Obok zwykłego bojera był inny bojer. Ten mój. Bojer Piotra Burczyńskiego stał na lodzie i ważył ponad 50 kilogramów, a mój bojer, tak jak zważyli, miał 34 kilo. Różnica potężna. Ucząc się bojerów, dobrze wiedziałem, że to coś innego niż żeglarstwo, ale szybko się przekonałem, że ten zimowy sprzęt musi być elastyczny, jakościowo pewny, ale właśnie lekki.
– Na sprzedawaniu bojerów można było się dorobić? Mówimy o produkowaniu ich dla zagranicznych klientów, a mniej więcej wiemy, jaką wartość pół wieku temu miało w Polsce tysiąc zachodnioniemieckich marek. Wyjeżdżałem w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych na zawody, a przy okazji mogłem za granicą zrobić parę bojerów, pomóc w remontach i już zdecydowanie wychodziłem na swoje.
– Nie proponowali pobytu na stałe?
I to nie raz. Obiecywali, że ściągną moją rodzinę, żebym mógł tam zacząć nowe życie. Zawsze odmawiałem, bo najlepiej czułem się w Polsce, w Poznaniu. Na Zachód mogłem jechać na trzy, cztery tygodnie, zrobić, co było do zrobienia, i do domu! Inna sprawa, że u nas nie wykorzystuje się tego, że ktoś coś potrafi. Tak było kiedyś i akurat to się nie zmienia.
– W pana życiu wiele zmieniło się w 1978 roku, kiedy został pan bojerowym mistrzem świata.
Dla mnie to była cudowna historia, która sprawiła, że znalazłem się na dziesiątym miejscu w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego”.
– To daje wyobrażenie popularności, jakiej pan wówczas doświadczył w skali kraju.
A według mnie to pokazuje, że kibice dostrzegali wtedy sukcesy sportowców niezależnie od dyscypliny. Nie chcę narzekać na obecne czasy, lecz dzisiaj takiego wyważonego spojrzenia na ocenę sportowych wyników czasem mi brakuje. W mediach jest wielki przechył w stronę piłki nożnej, wszyscy to widzimy. Z jej popularnością nie mam zamiaru dyskutować, jednak ja na sport zawsze starałem się patrzeć szerzej, miałem zresztą przyjaciół z wielu sportowych profesji na poziomie wybitnym. Trudno nie zauważyć, że dawniej przedstawiciele mniej komercyjnych dyscyplin byli w Polsce bardziej doceniani. Nie ma w tym nic konfrontacyjnego, zwyczajnie stwierdzam fakt. Proszę popatrzeć na wyniki tego Plebiscytu z 1978 roku. Wygrał Józef Łuszczek, mistrz świata w biegach narciarskich, potem kolejni mistrzowie w swoim fachu: Janusz Peciak, Henryk Średnicki. Na ósmym miejscu był Wojciech Fibak, zwycięzca Australian Open w grze podwójnej, a na dziewiątej moja koleżanka z Leszna Adela Dankowska, wielka mistrzyni w szybownictwie. Ja zamykałem elitarną dziesiątkę.
– Nie było w niej żadnego piłkarza. Zapewne dlatego, że 5–6. miejsce na mundialu w Argentynie zostało odebrane jak porażka...
No to jeszcze zaznaczę, że w 1984 roku ponownie byłem dziesiąty w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego”. A wie pan, kto był wówczas na miejscu dziewiątym, czyli tuż przede mną? Włodzimierz Smolarek. Wielki napastnik reprezentacji Polski i Widzewa Łódź. Wygrał Andrzej Grubba przed lekkoatletami Lucyną Kałek i Bogusławem Ma