ZDROWE DBANIE O SPORT
Wyborcza historia z położonej w samym sercu Kaszub Stężycy jest niczym scenariusz kolejnego sezonu serialu „Ranczo”. Z tym że to, co w telewizji śmieszy, tu ma swoje realne konsekwencje. „Musisz przyjechać, by to naprawdę zrozumieć. Wchodzisz do sali konferencyjnej urzędu gminy, a tam z okna widać piękne zielone boiska, obiekty. Jakbyś był w siedzibie klubu. Ale to nie klub, tylko urząd” – napisał do mnie znajomy z okolic. Wójt lubi ten widok.
I te boiska, i Radunię – lokalny klub lubi bardzo. Tak bardzo, że przez 14 lat łożył na niego regularnie, a w ostatnim roku znalazł w budżecie nawet 2,3 mln złotych. Publicznych złotych. I to mimo tego, że gmina jest solidnie zadłużona, a inne kluczowe inwestycje wymagają kredytowania. „Florentino Perez ze Stężycy” – tak go tu niektórzy złośliwie nazywają – pomaga, jak może, by zespół awansował do I ligi. Zespół z miejscowości liczącej… dwa tysiące osób.
Jak awansują, a szanse mają – w tej chwili są na miejscach barażowych – to trzeba będzie wydać kolejne kilka, a nawet kilkanaście milionów na spełnienie wymagań drugiej klasy rozgrywkowej w Polsce. Po to, by pod urząd gminy podjechał któregoś pięknego dnia autokar Wisły Kraków albo Motoru Lublin. „A dlaczego mielibyśmy być gorsi od innych miast? Tylko dlatego, że jesteśmy mniejsi?” – pytał pan wójt w wywiadach, jak w tym udzielonym przed trzema laty Piotrowi Stolarczykowi opublikowanym na weszło.com. W tamtych czasach rządził i dzielił niepodzielnie, dziś nerwowo odlicza dni do drugiej tury wyborów. Ma szczęście, że w ogóle do niej dojdzie, bo jego rywal był bliski zwycięstwa w pierwszej rundzie. Rywal, który kampanię w znacznym stopniu oparł na obietnicy zakręcenia kurka na pierwszy zespół Raduni. Dzieciaki tak, młodzież tak, ale na tym koniec. Drugi biegun.
Pikanterii dodaje fakt, że wójt z kandydatem na wójta żyli kiedyś świetnie, zgodnie współpracowali. Kandydat był zresztą… piłkarzem, a potem trenerem Raduni. Co się między panami wydarzyło, nie wiadomo. Wiadomo za to, co się może za chwilę zdarzyć z klubem.
Celowo nie używam nazwisk. Kto chce, to znajdzie, poczyta więcej, zdanie sobie wyrobi. Tu chodzi o zjawisko. O kroplówkę, która podtrzymuje przy życiu setki podobnych klubów i klubików w całej Polsce. Albo w formie dotacji od miasta, gminy, albo spółek skarbu państwa. Decyzja o takim finansowaniu jest często zależna od jednej osoby. Ta osoba straci pracę, z kimś się pokłóci albo po prostu znajdzie nową, bardziej atrakcyjną zabawkę i klub z mocarza zamienia się z dnia na dzień w pacjenta w stanie agonalnym. To w najmniejszym stopniu będzie wina tej osoby.
Wybory samorządowe to świetny moment, by porozmawiać, jak nierynkowy, uzależniony od kaprysów i układów bywa polski sport. Pod Warszawą jest kolejny klub, on już w I lidze gra, dzierżawi od miasta obiekty, ale cały czas chce więcej i medialnie naciska. O lepszą murawę, inwestycje w trybuny, infrastrukturę. Zapłacić ma oczywiście miejski zarządca, bo to jego stadion. Ale zarządca ma pilnować państwowej kasy i na każdy kaprys zgadzać się nie może.
I tak to się kręci w niejednym klubie. Przez gabinety prezydentów, burmistrzów, wójtów. Bez dywersyfikacji środków i komercyjnego planu. W niedzielnych wyborach samorządowych miejsce w radach miast, gmin i powiatów wywalczyło liczne grono byłych polskich sportowców. Część na to zasłużyła świetną działalnością społeczną w ostatnich latach, część miała po prostu znane, dobre nazwisko. I życzę, by przez najbliższe lata to się nie zmieniło. Chciałbym, by dbali o sport na dole piramidy, a nie prywatne interesy kolegów ze środowiska. Tak będzie zdrowiej.