ZDZISŁAW KRĘCINA W TEJ ATMOSFERZE MOGŁEM NIE PRZEŻYĆ
Przed zarządem, na którym miały się decydować moje losy, Grzegorz Lato zapytał, co robimy. „Jestem psychicznie tak rozbity, że jeżeli w takich warunkach nadal miałbym być sekretarzem generalnym, mogę tego nie przeżyć”. Atmosfera osaczenia była tak przytła
– Nie daje pan o sobie zapomnieć, a mówiąc ściślej – nie daje Zbigniew Boniek. Całkiem niedawno stwierdził, że w meczu Polski z Estonią (5:1) na prawym wahadle to i Kręcina by sobie poradził, bo był prawym obrońcą.
ZDZISŁAW KRĘCINA: Wniosek z tego wyciągam jedynie taki, że miłość Bońka do mnie i moja do Bońka jest dozgonna. Niezależnie co o sobie mówiliśmy i mówimy, zawsze jesteśmy wobec siebie fair.
– To jakim tak naprawdę był pan piłkarzem? Dobrym? Przeciętnym? Utalentowanym?
Sam siebie nie będę oceniał, ale jakieś pojęcie na pewno miałem.
– No właśnie Boniek potem w tłumaczeniach szedł w tym kierunku – że w młodości na boisku poczynał pan sobie całkiem nieźle. Miło słyszeć. Zbyszek wie, co mówi, bo dawniej zdarzało się, że graliśmy razem w jakimś meczu, najczęściej podczas pobytu w Korei Południowej, gdy towarzyszyliśmy naszej drużynie na mundialu. On jako wiceprezes PZPN, a ja sekretarz generalny. Może i biegałem wtedy na obronie, jednak w młodości, w Koszarawie Żywiec, byłem pomocnikiem.
– Dla pana była to tylko zabawa, czy marzył pan o karierze piłkarza?
Zdradzę panu małą tajemnicę, której nie znają chyba nawet moi najbliżsi. W piątej klasie podstawówki pisaliśmy wypracowanie z języka polskiego ze standardowym pytaniem: „Kim chciałbyś zostać w dorosłym życiu?”. Napisałem, że chciałbym być piłkarzem, a po zakończeniu kariery trenerem piłki nożnej.
– Czyli jednak marzenie.
I w jakiś sposób się spełniało, tyle że na niższym poziomie, trochę sobie pograłem w Koszarawie, dopóki nie zająłem się czymś innym.
– Nie zajął się pan jednak trenerską pracą.
Ale niewiele brakowało! Po studiach w Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach pisałem pracę magisterską na temat form spędzania czasu wolnego pracowników Ponaru-żywiec, które były zakładami patronackimi naszej Koszarawy i miałem już przygotowaną drużynę do prowadzenia. Wtedy nastąpił nagły zwrot.
– Co się wydarzyło?
Jeden z profesorów zaproponował mi, żebym został asystentem na uczelni, zrobił doktorat. To wywróciło moje plany do góry nogami. Dla skromnego chłopaka z Żywca taka asystentura wiele znaczyła, ale było jeszcze coś – zwalniała z wojska! A szykowała się dla mnie, jako absolwenta AWF, sześciomiesięczna szkoła oficerów rezerwy we Wrocławiu, a potem jeszcze drugie pół roku gdzieś w Polsce w jednostce wojskowej. Asystentów z uczelni do armii nie brali. Wystarczyło przeszkolenie wojskowe, jakie mieliśmy podczas studiów i potem od razu przeniesienie do rezerwy. Dla mnie, jak dla wielu młodych ludzi, taki argument był niebagatelny.
– Będąc na studiach, grał pan jeszcze w piłkę?
Grałem nawet po studiach. Gdy byłem w Katowicach, trenowałem sam, a w piątek, jak się udało, zdążałem jeszcze na ostatni trening z drużyną przed weekendowym meczem.
– Na jakim poziomie rozgrywkowym pan występował?
W pewnym okresie była to tak zwana liga wydzielona. Jej zwycięzca grał w barażach o II ligę, w 1975 roku. W grupie mieliśmy takich rywali jak Sandecja Nowy Sącz, Unia Oświęcim, Górnik Brzeszcze, Fablok Chrzanów i Cracovia, która awansowała do barażów. W seniorach grałem już w trzeciej klasie ogólniaka. Niestety w maturalnej klasie miałem kontuzję kręgosłupa, wyskoczył mi dysk międzykręgowy. To było bardzo bolesne i wpłynęło na to, jak traktowałem granie później, bo obawiałem się, że ból może wrócić. Zdawałem sobie sprawę, że poważniejsza piłka to już nie dla mnie.
– W Żywcu urodził się i wychowywał młodszy od pana o cztery lata Marek Motyka – mistrz Polski z Wisłą Kraków i reprezentant kraju oraz trener. Znaliście się w tamtych czasach?
Pewnie, że tak! Przez pół roku graliśmy razem w Koszarawie Żywiec, zanim on przeszedł do Hutnika Kraków. Marek na prawej obronie, ja na prawej pomocy.
– Z pana rodzinnych stron pochodził także inny reprezentant Polski, Wojciech Tyc. On z kolei jest cztery lata starszy.
Wojtek w bardzo młodym wieku był gwiazdą LZS Milówka. To był gość, który w tamtej rzeczywistości był dla nas prawdziwym zawodowcem. Chodził do ogólniaka do Żywca i po lekcjach podjeżdżał pod szkołę samochód Zakładów Chemicznych „Oświęcim”, żeby zabrać go na trening Unii, bo wtedy był już w tym klubie, a po zajęciach odwoził go do Milówki. W jedną stronę ponad 40 kilometrów. Dzisiaj można się uśmiechać, ale w tamtych czasach samochód to był rarytas. Wojtek nie miałby szans na takie łączenie szkoły z piłką, był jednak na tyle dobrym piłkarzem, że pod względem logistycznym zostało to rozwiązane całkiem profesjonalnie.
– Pan chodził do tej samej szkoły średniej co późniejszy snajper Odry Opole?
Zgadza się. I powiem panu, że do tego samego żywieckiego ogólniaka wcześniej uczęszczał też inny sekretarz generalny.
– O, to ciekawe. Kto?
Tadeusz Pieronek, czyli sekretarz generalny… Konferencji Episkopatu Polski. Był ode mnie dwadzieścia lat starszy, ale miałem okazję się z nim spotkać i porozmawiać na jubileuszu szkoły.
– Nie wiem, czy pana droga do eksponowanej funkcji w PZPN była trudniejsza niż biskupa Pieronka w hierarchii kościelnej, ale zakładam, że też wymagała wysiłku.
Do PZPN przeszedłem z uczelni dzięki temu, że wcześniej rektorem katowickiej AWF był Włodzimierz Reczek. W 1981 roku został prezesem piłkarskiej federacji, ale wciąż do nas przyjeżdżał, bo miał wykłady ze studentami. Spotkaliśmy się na korytarzu, znał mnie jeszcze jako studenta, i zapytał, co teraz robię. Odpowiedziałem, że po obronie pracy zostałem na uczelni, w Zakładzie Teorii i Metodyki Wychowania Fizycznego u profesora Henryka Grabowskiego. Posłuchał, pokiwał głową i zadał mi dziwne pytanie, zresztą w swoim uroczym stylu, bo lubił do ludzi zwracać się