Santos jest jak PRZEWODNIK STADA
Mirosława Sznaucnera opowieść o barankach i owieczkach pod opieką nowego selekcjonera Polaków
Niewielu było polskich piłkarzy mających okazję bliżej poznać metody treningowe Fernanda Santosa (69 l.). Jednym z nich jest były reprezentacyjny obrońca Mirosław Sznaucner
(44 l.), który przez trzy lata był podopiecznym Portugalczyka w PAOK Saloniki.
„Super Express”: - Podoba się panu wybór dokonany przez prezesa PZPN Cezarego Kuleszę?
Mirosław Sznaucner: – Bardzo, choć nie spodziewałem się, że trener Santos tak szybko będzie chciał wrócić do pracy... Swoje lata przecież już ma, więc myślałem, że po mundialu troszkę sobie odpocznie. Ale widzę, że wciąż żyje futbolem! Reprezentacja będzie miała z niego wiele pożytku.
– U pana też tak było?
– Dopiero z perspektywy czasu doceniłem trzy lata wspólnej pracy. Roboty przy preferowanym przez niego sposobie gry miałem całe mnóstwo, ale i nauczyłem się od niego bardzo wiele. Pamiętam długie treningi, naukę przesuwania aż do momentu, w którym będzie usatysfakcjonowany. Bazowaliśmy na solidnej grze obronnej, bo to jest jego styl.
– Polscy kibice narzekali na zbyt defensywną grę...
– Jeszcze raz powiem: defensywa jest dla trenera Santosa najważniejsza. Ale kiedy jego drużyna odzyskuje piłkę, nie ma wybijanki, jest starannie opracowany plan na grę do przodu. I wyniki były, choć nie strzelaliśmy dużo bramek, sporo spotkań PAOK-U kończyło się wynikiem 1:0, czasem 2:0. Ogromną wagę przywiązywał też do dyscypliny w meczu i na treningach.
– Co to oznacza?
– Grecy podchodzą luźno do życia i do obowiązków. Zdarzały im się więc spóźnienia. Ale trener nikomu nie odpuścił. Reagował od razu. Taki delikwent nie brał udziału w zajęciach z drużyną, tylko przez półtorej godziny biegał wokół boiska. Do tego dochodziła kara finansowa. Po paru takich przypadkach wszystkie nasze gwiazdy zmieniły nastawienie. Same treningi też były bardzo poważne, bez śmichów-chichów. Do wyjścia na boisko wzywał zaś całą drużynę w charakterystyczny sposób.
– Jaki?
– Gwizdkiem. Kiedy opuszczał swój gabinet, właśnie w ten sposób zapraszał nas na zajęcia. Wychodziliśmy wtedy z szatni i – jak baranki czy owieczki – szliśmy na trening za przewodnikiem stada.