O pracy w dentobusach
Pomyśleć, że w siermiężnych czasach PRL – od lat powojennych do 70. – państwo samo szukało ludzi z dziurami w zębach. Autobus marki Jelcz, zwany popularnie ogórkiem, wyposażony w fotel dentystyczny, maszynę do borowania, często napędzaną nożnie, gdyż nie wszędzie była elektryfikacja, trochę narzędzi, dentystka, pomoc dentystyczna i kierowca. Od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka. W walce z próchnicą nieustannie przez kilka lub kilkanaście miesięcy. Ekstrakcje, plomby, fluoryzacja. I pogadanki o higienie. Bo zdarzało się, że jedna szczoteczka służyła całej wielopokoleniowej rodzinie. Zaciekawione dzieci często ustawiały się w kolejce, starsi czasem uciekali.
Taką dentystką, która zaraz po studiach „dentobusem” przemieszczała się po mazurskich miejscowościach, była Teresa Radecka-Kozłowska.
Pół wieku później śladem matki ruszyła dziennikarka i reporterka Aleksandra Kozłowska. Odwiedziła większość miejsc, w których pracowała matka, szukając jej dawnych pacjentów, przeglądając stare lokalne kroniki. Książkę czyta się łatwo, jest rodzajem wielowymiarowej gawędy, nasyconej obrazkami z życia osobistego autorki oraz wiejskiej historii Mazur z ich wielokulturowością (autochtoni, przesiedlani tam po wojnie Ukraińcy, Łemkowie).
Zabrakło mi jednak podkreślenia, że tego typu praca najczęściej młodych stomatologów w tamtym okresie była wymuszona przez państwo, przez tzw. nakazy pracy. Zwykle wbrew ich woli. Za dużo w książce sielskości i czułostkowości. Tak jakby ówczesna bieda była nie tak dotkliwa, a bólu nie leczyło się głównie wódką.