ZABIŁ ŻONĘ dostał 25 lat
Halina G. (†52 l.)
Nie miał litości dla swej byłej małżonki Haliny G. (†52 l.). Odwiedził ją w domu i zatłukł. Potem wywiózł zwłoki i ukrył tak dobrze, że do dziś nie odnaleziono jej ciała. Morderca został właśnie skazany prawomocnym wyrokiem. Musi spędzić 25 lat za kratami. Janusz G. (60 l.) nie przyszedł na ogłoszenie werdyktu. Jednak wyrok chyba go nie martwi. – W areszcie jest mi dobrze.
To jest złota klatka – wyznał podczas ostatniej rozprawy.
Halina G., pielęgniarka z Jasła (woj. podkarpackie), zniknęła 5 sierpnia 2014 r. Ostatni raz była widziana ok. godz. 21. Po odwiezieniu syna na autobus odwiedziła sąsiadów. Potem wróciła do domu. Tuż przed zabójstwem telefonowała do przyjaciół.
I wtedy do jej domu zapukał Janusz G. Byli po rozwodzie. Wspólne niegdyś lokum zajmowała teraz Halina. Janusz G. musiał pomieszkiwać w klitce na złomowisku, które prowadził. Po jego wizycie kobieta przepadła jak kamień w wodę.
Śledczy mieli twardy orzech do zgryzienia. Tropy zawiodły ich jednak do Janusza G. Wtedy odkryli, że w dostawczym fordzie mężczyzny są ślady krwi kobiety, a i w obejściu znaleziono ubrania pobrudzone krwią ofiary.
Janusz G. został aresztowany i oskarżony o zabójstwo, choć zwłok kobiety po dziś dzień nie znaleziono, a szukano ich m.in. na złomowisku, na pobliskich mokradłach, w rzece oraz w zabudowaniach.
Mężczyzna nie przyznał się do winy. Nigdy też nie zdradził, gdzie jest ciało jego byłej. Jednak dowodów na jego zbrodnię było aż nadto. Przed wigilią zabójca został skazany na 25 lat więzienia.
– Sąd Apelacyjny uznaje oskarżonego winnym tego, że 5 sierpnia 2014 r. w Jaśle zadał Halinie G. co najmniej dwa uderzenia, a następnie umieścił Halinę G. w samochodzie i wywiózł w nieustalone miejsce – mówił, ogłaszając wyrok, sędzia Zbigniew Dudziński z SA w Rzeszowie. BEATA OLEJARKA, PG
WW końcu nadchodzi kres znienawidzonego 2020 r. Wisienką na torcie tego – w opinii wielu najgorszego roku – będzie sylwester. Inny niż zwykle. A inny, bo przecież pandemia wciąż z nami jest. Nic dziwnego, że w obecnej sytuacji rządzący (jakkolwiek by oceniać ich wcześniejsze działania) zdecydowali się – wzorem innych krajów europejskich – na wprowadzenie restrykcji. Chyba każdy trzeźwo myślący zgodzi się, że ostatnia noc tego paskudnego i w sumie smutnego roku nie powinna być czasem beztroskiej, szampańskiej zabawy w gronie kilkunastu, kilkudziesięciu czy kilkuset ludzi. To nie czas na huczne bale, fajerwerki na ulicach i spędy towarzyskie. Naprawdę. Ale, ale… Tymczasem naród, a w tym niestety i politycy, zamiast przyjąć pokornie obostrzenia, które przecież mają sprawić, że nowy rok nie przyniesie nam trzeciej fali pandemii, dywagują nad semantyką. Bo skoro nie ma formalnie „godziny policyjnej”, a li tylko jakiś zakaz przemieszczania się, to przejmować się nie trzeba. Można się bawić, można wychodzić, zaśmiewając się w głos, bo przecież zakup wódki w całodobowym monopolowym to wyższa konieczność. Szkoda tylko, że w tej „buntowniczej” postawie gubi się cały sens obostrzeń. Czy to naprawdę ma znaczenie, jak formalnie nazywa się restrykcja? Czy tak trudno tego jednego, jedynego sylwestra po prostu spędzić w kameralnym gronie? Przeciw czemu właściwie jest ten bunt?
Przecież wiosną, gdy takie same restrykcje działały nie tylko w godzinach nocnych, nie było ogólnonarodowej histerii z powodu nazwy, tylko pełne zrozumienie. Zrozumienie, że zostajemy w domach, by było lepiej. Nie tylko dla siebie, lecz także dla innych: dla naszych mam, ojców, babć czy dziadków. Co się zmieniło przez tych kilka miesięcy? Czyżby śmierć z powodu koronawirusa nam spowszedniała? Tak, możemy spędzić tę sylwestrową noc, nie przejmując się niczym, zgodnie z maksymą „hulaj dusza”. Lecz wówczas bierzmy pod uwagę to, że piekło to dopiero będziemy mieli w przyszłym roku…