HOLLYWOOD nie padł przede mną na kolana
Krakus z urodzenia, a z wyboru od 30 lat mieszkaniec Chicago. Ryszard Gajewski (68 l.), znany m.in. z ról teatralnych w „Horsztyńskim”, „Śnie nocy letniej”, „Zemście” oraz „Akcji pod Arsenałem” czy serialu „Dom”, opowiada o tym, jak najpierw emigracja, a teraz pandemia zmieniły jego życie.
„Super Express”: – Jak to się stało, że wyjechał pan z Polski do Stanów?
Ryszard Gajewski: – Nie było jakiegoś dramatycznego powodu. Dużo grałem w teatrze, finansowo byłem usatysfakcjonowany, ale psychicznie czułem się zmęczony. To były lata 90., okres transformacji ustrojowej. Wielu ludzi gwałtownie bogaciło się, inni stawali się biedakami. W teatrach było różnie. Jedne dostawały dotacje i grały, inne były na granicy bankructwa. To powodowało napięcia i frustracje. Niepewność jutra, czy z systemu socjalistycznego uda nam się gładko przeskoczyć w kapitalizm. Pewnego dnia, siedząc w garderobie mojego teatru i malując się przed spektaklem, spojrzałem w lustro i zobaczyłem twarz zmęczonego człowieka. Postanowiłem diametralnie coś w swoim życiu zmienić. Nawet kosztem ciepełka, które miałem wtedy w życiu. Wyjechać – ale gdzie? Do Kanady odmówiono mi wizy. Złożyłem podanie o wizę do USA, nie wierząc, że ją dostanę. Dostałem jakimś cudem. I tak z bardzo słabym angielskim, bez konkretnych umiejętności wylądowałem w Chicago 30 lat temu.
– Nigdy pan nie żałował decyzji o wyjeździe do USA?
– Nie, nigdy nie żałowałem tego, że zmieniłem całe moje życie, przyjeżdżając do USA. Myślę, że człowiekowi potrzebny jest raz w życiu głęboki reset dla zdrowia psychicznego. W Polsce nie narzekałem na brak propozycji. Przez 15 lat pracy na scenie zwiedziłem sześć teatrów. Warszawa, Kraków dwa razy, gościnnie Opole i Rzeszów. Nie chciałem być dłużej w danym tea
trze niż dwa, trzy lata, aby nie być zaszufladkowanym i grać psychologicznie podobne role. Chciałem się rozwijać, grać z dobrymi aktorami. Miałem to szczęście, że grałem z wielkimi sceny: Mariuszem Dmochowskim, Tomaszem Zaliwskim, Emilem Karewiczem, Ewą Wiśniewską, Jolantą Zykun i innymi. Chciałem stawać się lepszy, a tylko przez grę z najlepszymi mogłem to uzyskać. W Warszawie rzuciłem się w wir pracy. Dubbing, film, czasami telewizja. Współpracowałem przez chwilę z Teatrem Adekwatnym Henryka Boukołowskiego i Magdy Teresy Wójcik. Życie w Warszawie było drogie. Potrzebowałem pieniędzy, wiec musiałem dużo pracować. Życie towarzyskie też kosztowało. Były wyjazdy, festiwale, bankiety, dyskusje o sztuce aż po świt z nieodłącznym papierosem w ręku i alkohol. Były także koleżanki i miłośniczki teatru, które nas uwielbiały, ale też i wymagały… Jak mawiał mój ulubiony dyrektor Wojciech Zeidler, „kobiety są jak narkotyk, drogie i uzależniają”. – Czy pamięta pan jakieś anegdoty z tamtych czasów? A zwłaszcza z serialu „07 zgłoś się”?
– W tym serialu nie grałem nic znaczącego. Wielu moich kolegów i ja po prostu zarabialiśmy w nim pieniądze. Ten serial wyprodukowany przez Telewizję Polską trwał aż 12 lat. Tam była tylko jedna gwiazda Bronisław Cieślak, utalentowany aktor amator, z zawodu dziennikarz. Grał porucznika Borewicza, który dzielnie stawiał czoła najgroźniejszym przestępcom. Kobiety go uwielbiały, a przy
padkowi ludzie zwracali się do niego na ulicy „Dzień dobry, panie poruczniku”. Ten serial był reklamą polskiej milicji.
– Jakie były pańskie początki w USA?
– Musiały być trudne. Słaby angielski, brak konkretnych umiejętności. Hollywood niestety nie padł przede mną na kolana... Musiałem zarabiać na życie, a więc dachy, fabryka, a wieczorem Harper College, aby nauczyć się języka i nie mówić tylko „siur” i „okej”. Podczas jednej z lekcji angielskiego w Harper College zmęczony po pracy na dachu zasnąłem i głośno ponoć chrapałem, a nauczycielka nie mogła mnie dobudzić.
– A Hollywood?
– Wiem, że paru moich kolegów z branży mieszkających tutaj próbowało z dobrym skutkiem. Chwała im za to. Ale tak naprawdę nikt z polskich aktorów czy aktorek nie zrobił tutaj prawdziwej kariery. Moim zdaniem polski system nauczania aktorstwa w ostatnich latach poszedł trochę w innym kierunku niż rosyjski czy amerykański. Oni ciągle trzymają się metody Konstantego Stanisławskiego – oczywiście zmodyfikowanej – i są w tym najlepsi na świecie. Z tego, co obserwuję, polskie szkoły aktorskie nie przywiązują już do tego większej wagi. W moich czasach studiów na wydziale aktorskim Konstanty Stanisławski to była biblia aktora. Czy chciałbym spróbować swoich sił w Hollywood? Może w roli robotnika ze wschodniej Europy bym się sprawdził, kto wie? Ale telefon jakoś nie dzwoni. Może to jeszcze za wcześnie... – Jaki zawód wykonuje pan w Ameryce?
– Po 10 latach pracy w amerykańskiej hucie jako suwnicowy rozlewający płynny metal z kadzi stwierdziłem, że moje doświadczenie w tej branży jest już pełne i pora coś zmienić. Zmienić na coś, gdzie nie jest gorąco i się nie kurzy. Pokończyłem odpowiednie szkoły i zostałem certyfikowanym i licencjonowanym przez stan Illinois masażystą leczniczym i terapeutą. Przez kolejne 15 lat uzdrawiająco dotykałem i pomagałem ludziom według najlepszej mojej wiedzy w tym temacie. Byli ludzie chorzy, starzy, młodzi, piękne kobiety też... Po 15 latach stwierdziłem, że moje doświadczenie w tym temacie też jest już pełne. A teraz jest pandemia, COVID-19 i nie można się dotykać...
– A co było najtrudniejsze na amerykańskiej ziemi?
– Walka z życiem o życie...
– Był czas na realizowanie się aktorsko?
– Po przyjeździe realizowałem się bardziej dziennikarsko. Aby nie zwariować po pracy w fabryce, w weekendy przez kilkanaście lat prowadziłem w stacji 1030 WNVR swój autorski program „Wszyscy to wiedzą”. W tym czasie była tam dobra ekipa: śp. Mirek Krawczyk, Mark Sewiński, Mietek Bochnak, Grażyna Sygitowicz, Joanna Kmieć, Ewa Uszpolewicz i inni. I ten etap zakończył się tak jak refren piosenki „ale to już było”, życie idzie naprzód. Nagrałem także płytę z najpiękniejszą polską poezją miłosną „Szepty i Wyznania” z muzyką Mietka Bochnaka.
– Czy czasami w życiu wykorzystuje pan aktorstwo?
– Tak. Wciągam brzuch, obniżam głos i patrzę głęboko w oczy, gdy podchodzi do mnie piękna kobieta...
– Jak czas pandemii zmienił pańską rzeczywistość?
– Przestałem pracować jako masażysta. Staram się być aktywny, dużo czytam, dbam o zdrowie, które w latach młodości artystycznej z dużym sukcesem nadwyrężyłem. Czasami nachodzą mnie retrospekcje z przeszłości, że coś spieprzyłem, że można było to inaczej zrobić. Szybko jednak odganiam te myśli. Życie mija szybko i „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”.
– Jak pan sobie radzi w tych trudnych czasach?
– Staram się nie myśleć, że są trudne. Wiem, że świat się zmienia, następuje dużo procesów, które nie zawsze mi się podobają i na które nie mam wpływu. Obserwuję młodych ludzi i zastanawiam się, dlaczego często są tak krótkowzroczni i dlaczego ich horyzont jest tak blisko? Ale wiem, że nastąpiła epoka konsumpcjonizmu i ważne jest tu i teraz. A ja po prostu jestem z innej epoki...
– Jak często pan jeździ do Polski?
– Nie latam często. Ostatni raz byłem 10 lat temu. Nie lubię latać samolotami, męczę się. 10 godz. lotu w maleńkim łupinkowatym siedzeniu przy moim wzroście to katorga. – Czy myśli pan o powrocie do ojczyzny i zagraniu w jakimś polskim filmie?
– Czemu nie. Jakby był ciekawy scenariusz i dobrze zapłacili...
– Jest jakaś rola, o której pan marzy?
– Kiedyś każdy aktor marzył o zagraniu wielkich romantycznych bohaterów na wielkiej scenie. Mnie to marzenie się w dużym procencie spełniło. Czasami jednak przelatuje mi przez głowę myśl, że można by zrobić adaptację wielkiej literatury, np. „Biesy”, „Zbrodnia i kara”, „Idiota” Dostojewskiego. I tam coś zagrać! Mówią, że trzeba marzyć, bo marzenia się spełniają...
– A jakie są plany na najbliższą przyszłość?
– Mniej więcej półtora roku temu spotkałem Andrzeja Krukowskiego, z którym nie widzieliśmy się z 20 lat. Opowiedział mi o Teatrze Nasz, który prowadzi, i zapytał, czy chciałbym z nim współpracować i podzielić się swoimi doświadczeniami. Mówił to z taką swadą, pasją i błyskiem w oku, że od razu powiedziałem TAK. Andrzej to wspaniały organizator, lider i aktor. Szkoda było odpuścić taką propozycję. Jestem więc członkiem wspaniałej grupy ludzi, których łączą pasja i miłość do teatru. Dzielę się z nimi swoimi doświadczeniami, trochę jestem pedagogiem i reżyserem. Pracujemy aktualnie nad „Zemstą” Aleksandra Fredry, bardzo trudną komedią do zagrania. Ośmiozgłoskowy wiersz, bardzo wyraziste charaktery. Poprzeczka podniesiona wysoko! Ale to bardzo zdolni ludzie i już widzę, że dadzą radę. Poza tym, jak spadać, to z wysokiego konia. Cieszę się, że przy tej pracy poznałem wielu ciepłych, życzliwych ludzi i sponsorów kochających teatr, jak Dorota i Janusz
Habel, których życzliwe serce bije tak głośno, że słychać je nawet, kiedy śpią... „Zemsta” będzie niespodzianką dla chicagowskiej publiczności, na pewno będziecie się bawić bardzo dobrze!
ROZMAWIAŁA MARTA J. RAWICZ
Nigdy nie żałowałem tego, że zmieniłem całe moje życie przyjeżdżając do USA. Myślę, że człowiekowi potrzebny jest raz w życiu głęboki „reset” dla zdrowia psychicznego