Ten BYK kosztuje miliony
Tak Kamil Piątkowski dorastał do wielkiej piłki
Kamil Piątkowski (21 l.) jest jednym z największych odkryć w ekstraklasie. Ustanowił transferowy rekord Rakowa, który sprzedał go za 6 mln euro do FC Red Bull Salzburg. Do mistrza Austrii dołączy po zakończeniu obecnych rozgrywek. Jak wyglądała jego piłkarska droga na szczyt?
Jego pierwszym trenerem w UKS 6 Jasło był Artur Tomaszewski. To właśnie tam zaczynał jako napastnik. – Atutem Kamila były warunki fizyczne – wspomina Tomaszewski. – Podczas turnieju w Tarnowie w każdym meczu strzelał gola... głową po rzucie rożnym. W finale pokonaliśmy Cracovię, a on znowu zdobył bramkę z główki. Jak się wtedy zapowiadał? Byli chłopcy, którzy rokowali lepiej od niego.
W wieku 13 lat przeniósł się do Ośrodka Sportowego Szkolenia Młodzieży w Krośnie. Grał w Karpatach, uczył się w gimnazjum. Potem UKS 6 Jasło sprzedał go do Zagłębia Lubin. W Krośnie spędził trzy lata, a jego trenerem i wychowawcą w klasie był Marek Adamiak. – Mieszkaliśmy obok siebie, blok w blok – mówi trener Ada
miak. – Widziałem z okna, o której chodzi spać, więc mogłem przypilnować chłopaków w bursie. Nigdy nie miał problemów z nauką. Przechodził spokojnie z klasy do klasy. Koledzy wołali na niego „Piątek”, „Piąty” i jak ostatnio „Piona”. Jest kibicem Manchesteru United tak jak ja, więc miał u mnie łatwiej.
W Krośnie Piątkowski został przesunięty do środka pomocy. – Zmieniłem mu pozycję, bo w ataku miałem lepszych graczy – uzasadnia decyzję Adamiak, obecnie trener Beniaminka Krosno. – Gdy przyszedł, miał delikatną nadwagę. Słabo u niego było z wytrzymałością. Ale pracował nad sobą, nie bał się wyzwań.
Trener Adamiak zapamiętał sparing z reprezentacją Polski rocznika 2000 na zgrupowaniu w Woli Chorzelowskiej. – Wygraliśmy 1:0, a Kamil szczególnie w pierwszej połowie rządził na boisku – twierdzi. – Potem dostał powołanie do kadry na dwumecz z Irlandią. To był moment, w którym uwierzył w siebie. Pytały o niego m.in. Lech czy Wisła Kraków. Jednak zdecydowany był na Zagłębie, gdzie przesunięto go na obronę, co okazało się strzałem w dziesiątkę – przypomina. MARCIN SZCZEPAŃSKI