Dobry snobizm
PPrzez ostatnie tygodnie namnożyło się wielbicieli Chopina. W mojej bańce społecznościowej pojawiły się raczej niespotykane wcześniej spory. Dotyczące nie wyższości Tuska nad Hołownią czy wzrostu Kaczyńskiego, lecz uczestników Festiwalu Chopinowskiego. Każdy miał swego faworyta, którym się zachwycał i kibicował mu z całych sił.
Pojawiły się też zdjęcia. Inne niż dotąd. Nie z koncertów rockowych, plaż na Wyspach Kanaryjskich czy demonstracji politycznych, lecz z Filharmonii Narodowej. A na tych zdjęciach ludzie bardziej niż eleganccy: panie w kreacjach, panowie w muszkach, ten i ów nawet w smokingu. Pojawiły się też fotki z gwiazdami. Ale i te gwiazdy były inne niż dotychczas. Nie miały tatuaży, kolczyków w nosie, wyzywających makijaży, wielkich cycków i licznych skandali na koncie. To byli skromni, pracowici, młodzi ludzie wyraźnie zawstydzeni popularnością, która nagle ich dopadła. Zawstydzeni, ale szczęśliwi. Przeszczęśliwi. Oczywiście, nie każdy mógł zrobić sobie selfie z laureatami konkursu, nie każdy mógł zdobyć bilety na widownię filharmonii. Ale ci, którym się nie udało, albo którzy po prostu mieszkają za daleko, i tak żyli tym konkursem. Opowiadał mi znajomy student prawa, że jesień była dla niego cudownym czasem, ponieważ zaczynał dzień śniadaniem, kawą na balkonie, a w radiu leciały konkursowe wykonania polonezów Chopina. Jego to napawało radością, a mnie wydawało się nieco dziwaczne.
Rozmiary fascynacji Konkursem Chopinowskim w tym roku po prostu mnie zaskoczyły. Najpierw jak każdy przekorny felietonista uśmiechałem się pod nosem nad sporami o wykonania preludiów, widząc w tym przejaw snobizmu. Ale szybko zdałem sobie sprawę, że głupio się uśmiecham, bo to jest dobry, zdrowy snobizm. Potrzebny. Taki, który chroni to, co naprawdę wartościowe w kulturze przed totalną dekonstrukcją serwowaną w co drugim serialu Netfliksa. Przed nieustannym obrzydzaniem tego, co było, i nachalnym lansowaniem umiarkowanie dla mnie powabnej nowoczesności.
Zatem jestem za tym snobizmem. Za wieczorowymi kreacjami, strefą bez tatuaży, selfiakami z Brucem Liu. A nawet – brr! – za muszkami.