Marzłam w szpilkach na deszczu i mrozie
Mjak miłość” to największy serialowy hit. Mylą się jednak ci, którzy myślą, że aktorzy na planie mieli luksusy. Aż trudno uwierzyć, że przed laty, gdy serial podbił Polskę i oglądały go miliony widzów, aktorzy pracowali w spartańskich warunkach, nawet w deszczu i mrozie. Małgorzata Kożuchowska (49 l.) ujawnia dziś nieznane dotąd wstrząsające kulisy pracy na planie telenoweli.
W serialu „M jak miłość” zatrudniono wielkie gwiazdy, jak chociażby Teresę Lipowską (83 l.) i Witolda Pyrkosza (†90 l.). Produkcja nie zapewniała im jednak godziwych warunków. O tym, jak wyglądała praca na planie, wspomina dziś Małgorzata Kożuchowska.
– Weźmy rok bodajże 2003. Wówczas od trzech lat byłam na planie serialu „M jak miłość”, który święcił triumfy popularności. Był oglądany przez 10 mln widzów. Zdjęcia mieliśmy przez okrągły rok, była to bardzo duża produkcja. Mój wątek miał miejsce na wsi, to była serialowa Grabina, sady, pola, otwarte przestrzenie – opowiada aktorka w „Forbesie”. – Na planie nie mieliśmy nawet kampera ani przyczepy, gdzie moglibyśmy się schronić na przykład przed deszczem, wiatrem czy mrozem. I ja przez te trzy lata stałam na szpilkach w zimie, w cienkich rajstopkach, w kusym płaszczyku gdzieś na polnej drodze. Praca na planie to w dużej mierze czekanie. Na początku jest próba, później trzeba ustawić kamery, później kamery trzeba przestawić. Aktor czeka. Jedynym miejscem, gdzie mogłam się wówczas schronić, był... samochód dźwiękowca – żali się po latach Kożuchowska.
Początkowo nic z tym nie zrobiła, bo było jej wstyd.
– Skoro Teresa Lipowska czeka, skoro Witek Pyrkosz stoi na mrozie obok mnie, jeśli wielu aktorów bardziej doświadczonych ode mnie wytrzymuje, to dlaczego ja mam się buntować – wspomina pokorna Małgosia.
W końcu powiedziała dość. Stanowczo zareagowała i na planie pojawił się kamper. Wszyscy jej za to dziękowali.
16 listopada 2005 r. Marek i Agnieszka zjedli wspólną kolację. Aktorka nie została jednak w mieszkaniu męża w Częstochowie. Nazajutrz Perepeczko już nie żył. Zmarł na rozległy zawał serca. Para rozmawiała jeszcze ze sobą przez telefon przed snem. – Powiedział, że jest śpiący i jutro do mnie zadzwoni. Nie wiem, dlaczego, ale rano obudziłam się o czwartej i nie mogłam dalej spać. Przeczekałam do siódmej i zadzwoniłam do Marka. Telefon nie odpowiadał... – wyznała wdowa po aktorze. – Myślę, że byłam mu najbliższa na świecie, tak jak on mnie. Na pewno byłam kobietą jego życia i on mężczyzną mojego życia – stwierdziła. Okazuje się, że Marek Perepeczko przewidział własną śmierć. 10 dni przed zgonem udzielił ostatniego wywiadu, w którym przyznał: „Ta nadwaga mnie kiedyś zabije. To wielkie szczęście, że nikt nie będzie po mnie płakał”.
Przedstawmy sobie pożegnanie dziadków, którzy wylatują do ojczyzny na dłuższy pobyt. Dzieci, wnuki – cała rodzina zjawiła się na lotnisku. Tymczasem na monitorach informacja: wylot samolotu opóźniony. Rodzina się denerwuje. Jak to możliwe? Co się stało? Akurat nasz samolot. Wszystkie inne wylatują punktualnie. W kraju będą czekać na lotnisku. Słychać pretensje i niewybredne komentarze. Jedynie kilkuletnia wnuczka rozradowana, a nawet tańczy. A to świetnie, że samolot opóźniony, bo możemy być dłużej razem z babcią i dziadkiem.
Dziewczynki nie krępują godziny zegarowe, nie denerwuje wydłużone oczekiwanie na wylot ani nawet to, że nie bardzo jest gdzie przysiąść. Czuje się wolna od nieprzewidzianych problemów. Wolna, by okazać miłość i radość wspólnego przebywania z ukochanymi. Jest po prostu szczęśliwa i wdzięczna za dodatkowy prezent od linii lotniczych.
Jezus ostrzegał dorosłych: „jeśli się nie odmienicie i nie staniecie się jak dzieci, nie wejdziecie do Królestwa Niebieskiego”. Bo tam będzie ucztowanie, świętowanie i radość. Czas życia na ziemi jest także po to, by nauczyć się pogodnego życia, wspólnie z bliskimi.
Nigdzie w ewangeliach nie ma nawet najmniejszej sugestii, jakoby Jezus miał być nieszczęśliwy tutaj na ziemi. Na odwrót, sam uczył wiele i wskazywał szczęśliwy cel ludzkiego życia. Obiecał, że idzie przygotować mieszkanie, w którym „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują”. Równocześnie sam o sobie powiedział, że „lisy mają nory i ptaki powietrzne gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć”.
Nie był bogatym. Nie miał majątku. Co więcej, wyjaśniał, że człowiekowi bogatemu trudno wejść do Królestwa Niebieskiego. Człowiek biedny może prowadzić szczęśliwe życia. Człowiek bogaty natomiast raczej szczęścia za pieniądze nie kupi.
Piękny jest opis pierwszych dożynek na amerykańskiej ziemi. Sprzyjały obfite zbiory. Mogło się odbyć kilkudniowe wspólne świętowanie Europejczyków z Indianami. Wcześniej sobie wzajemnie pomagali. Darzyli się zaufaniem. Czuli się bezpieczni. Co przygotowali, tym się dzielili. Chociaż ani jedni, ani drudzy nie byli bogaczami, to jednak świętowanie było szczęśliwym i radosnym.
Wspomnieć tutaj wypada pierwszy pobyt Pawła Apostoła na europejskiej ziemi. Razem z Sylasem ochrzcili pierwszą Europejkę Lidię i pierwszego Europejczyka – naczelnika więzienia. Do Europy, na terytorium dzisiejszej Macedonii Wschodniej skierował apostołów Duch Święty, który im nie pozwolił nigdzie się zatrzymywać. Przybywszy do Filippi, po pierwszych sukcesach misyjnych, znaleźli się w więzieniu. Łukasz zanotował, że „strażnik wtrącił ich do lochu w samym środku więzienia, a nadto, dla większego bezpieczeństwa, zakuł ich w dyby. Około północy, gdy Paweł i Sylas modlili się i śpiewali Bogu na chwałę, a wszyscy więźniowie słuchali ich pilnie, powstało nagle silne trzęsienie ziemi, tak że całe więzienie zachwiało się aż do fundamentów. Otwarły się też wszystkie drzwi i z wszystkich opadły kajdany”.
Znamiennym jest fakt, że prowadzeni i przynaglani przez Ducha Świętego, by jak najszybciej zacząć apostołowanie w Europie, oni lądują w więzieniu. Nie załamują się, lecz „modlą się i śpiewają Bogu na chwałę”. Podczas innego, podobnego wydarzenia Paweł wyjaśniał, że czuł się szczęśliwym, iż może dźwigać krzyż cierpienia, podobnie jak to czynił sam Chrystus. Czuli się zatem szczęśliwymi, że są pod opieką Bożą. Śpiewali zatem radosne psalmy, pieśni i hymny. W więzieniu, a jednak szczęśliwi.
Erich Fromm w eseju „Mieć czy być”, napisanym blisko pięćdziesiąt lat temu, szuka odpowiedzi na pytania związane z istotą szczęścia, ze sposobami jego osiągnięcia oraz z możliwościami wpływania na to, by czuć się szczęśliwym. Na najbardziej zasadnicze pytania każdy szuka dla siebie odpowiedzi. Sam musi ją zbudować dla siebie. Pytanie dotyczy tego, kto lub co – poza samym człowiekiem – decyduje o szczęściu: dobra i zgromadzone pieniądze, inni ludzie czy Bóg? Sam Erich Fromm, dla siebie, jest bardzo głęboko zakorzeniony w duchu Biblii Starego Testamentu. W rezultacie Bóg jest tym, któremu warto zaufać, bo wielokrotnie już udowodnił, że potrafi prowadzić naród wybrany i w kryzysowych sytuacjach skutecznie rozwiązuje życiowe i społeczne problemy. Zatem wypełnianie woli Bożej, a konkretnie stosowanie w życiu codziennym najdoskonalszych Jego przykazań daje najwięcej szczęścia, a przynajmniej podtrzymuje nadzieję, nawet w sytuacjach nie napawających optymizmem.
Stosowanie biblijnych porad owocuje pogodą ducha. Oparte są bowiem na osobistym doświadczeniu apostołów, szczególnie świętego Pawła. Oto niektóre z pierwszego listu do Tessaloniczan: „Między sobą zachowujcie pokój. Prosimy was, bracia, upominajcie niekarnych, pocieszajcie małodusznych, przygarniajcie słabych, a dla wszystkich bądźcie cierpliwi. Baczcie, aby nikt nie odpłacał złem za zło, lecz zawsze usiłujcie czynić dobrze sobie nawzajem i wszystkim. Zawsze się radujcie, nieustannie się módlcie. W każdym położeniu dziękujcie”.