„STAJNIA Kossaków”
Kossaka się w Krakowie przed wojną miało w salonie nad sofką. Tak było przyjęte i tak było w modzie. Konie Wojciecha dynamizmem pasowały do meblarskich wybryków secesji. I tak się jakoś szczęśliwie dla dwóch z trzech malarzy Kossaków złożyło, że trendy nowe przeleciały i przepadły, a konie na solidnym patriotycznym podobraziu jak galopowały, tak galopują. Pyszny okaz naszej rasy
Juliusz, wyśmienity malarz i ilustrator, przyjechał z rodziną do Warszawy w 1865 r., żeby objąć posadę kierownika artystycznego „Tygodnika Ilustrowanego”. We Lwowie uczył się u niego Artur Grottger, piewca powstania styczniowego. Zanim umarł na suchoty, wpadł do mistrza po pożyczkę. Wojciech tak opisał to spotkanie: „Jak fizycznie przedstawiali obaj pyszne okazy naszej rasy, tak i polskimi były ich serca”.
Sam o sobie Juliusz mówił: „łatwość, z jaką układałem sceny z życia, łowów, jarmarków, zjazdów, uchwycenie podobieństwa na pierwszy rzut oka, znajomość konia, jakiej szczególnie się poświęcałem, zrobiły mnie oblubieńcem całej niemal zamożnej szlachty w Galicji”. Na przykład w majątku hrabiego Dzieduszyckiego przez pięć lat malował Juliusz portrety psów i koni, czytywał klasyków łacińskich i „przyjmował od umytych dziewuch dworskich hojne uprzejmości”. W okresie krakowskim, który nastąpił po warszawskim, w rodzinie zaczęto nazywać Juliusza „Preziem”, ponieważ dożywotnio prezesował Kołu Artystyczno-literackiemu. Kiedy umarł, Kraków okrył się kirem. Nie było latarni bez jednej choćby czarnej wstęgi wywieszonej na znak żałoby. Spodziewano się, że artysta spocznie na Skałce. Zabalsamowane ciało Juliusza czekało w Kossakówce na decyzję prezydenta miasta. A ten w końcu jako miejsce pochówku wskazał Rakowice.