Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa
Chicagowski aktor Władysław Byrdy (62 l.) o karierze i planach na przyszłość
Zagrał rolę pomocnika kata w „Krótkim filmie o zabijaniu” Krzysztofa Kieślowskiego i wyjechał do USA. Nie planował emigracji, ale został w Stanach. Od lat realizuje się tam artystycznie, pracując głównie w Chicago. Oglądaliśmy go w polskich i amerykańskich spektaklach oraz filmach, ale też reklamach TV. W najbliższą niedzielę Władysław Byrdy (62 l.) wystąpi u boku Bogdana Łańki w koncercie „Miłość wszystko zwycięża” w Hunters Restaurant & Lounge w Elmwood Park, IL. W rozmowie z „Super Expressem” opowiedział nam o swoich zawodowych dokonaniach.
– Jak się pan znalazł w Stanach? – Do Stanów przypłynąłem jednym z ostatnich rejsów Stefana Batorego w 1987 r. Bardzo dobrze pamiętam ten rejs, bo obchodziłem swoje imieniny 27 czerwca właśnie na pokładzie statku. Rejs rozpoczął się 2 czerwca w porcie Gdynia 25. Setki ludzi żegnało tam swoich bliskich. Mnie niestety nikt nie żegnał, ponieważ mój rejs był turystyczny, choć w głowie coś tam mi zaiskrzyło, ale powiem szczerze, że niczego nie planowałem, jeśli chodzi o emigrację na stałe. Na statku spotkałem się przypadkowo z moim profesorem z PWST, znakomitym aktorem i reżyserem Teatru Starego w Krakowie, Mieczysławem Grąbką. Pan profesor od razu zaproponował mi „brudzia” wypowiadając słowa: „Mietek jestem”, a mnie nie wypadało odmówić i też wykrztusiłem z siebie swoje imię. I tak podróż szybko nam mijała. W Londynie Mieciu opuścił pokład okrętu.
– Jakie były pańskie pierwsze kroki za Wielką Wodą?
– Skierowałem je na ulicę Milwaukee do polskiej dzielnicy na Jackowie, gdzie chciałem zrobić drobne zakupy i się rozejrzeć. Tam przez przypadek spotkałem Kubę, który jak się później okazało, pracował jako inspicjent w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, w którym grałem w ostatnim roku przed wyjazdem do USA. Ale jeszcze zanim tam grałem, więc nie znaliśmy się. Zaproponował mi, że jeśli nie mam gdzie się podziać, u nich jest jedno wolne miejsce w mieszkaniu. Jak się okazało, mieszkał już z nimi mój kolega z tego samego roku PWST, Jacek Wojciechowski. Tego się nie spodziewałem, niesamowite.
– Jaki ten świat mały, czyż nie prawda ?
– Jest takie powiedzenie: „Niezbadane są wyroki boskie”, w naszym życiu nie ma przypadków. Myślę, a nawet jestem pewny, że tam w „górze” jest wszystko dokładnie zaplanowane, nawet jeśli wydaje nam się, że to my wybieramy ścieżki życia. Poniekąd tak jest, ale w ostatecznym rozrachunku w pewnym momencie uświadamiamy sobie, że nic nie dzieje się bez woli Bożej, a ponieważ jestem osobą wierzącą coraz bardziej uświadamiam sobie, że tak właśnie jest.
– Co było dla pana najtrudniejsze na emigracji?
– Życie z dala od ojczyzny nie jest łatwe, szczególnie dla ludzi bardzo wrażliwych. Nieznajomość języka na początku utrudnia przecieranie szlaków, choć tu w Chicago jest o tyle łatwiej, bo to przecież drugie miasto po Warszawie, i to poza granicami Polski, gdzie mieszka prawie milion Polaków – a raczej mieszkało wtedy, gdy tu zawitałem. Języka nauczyłem się w miarę szybko, bo granie w amerykańskich teatrach w Chicago było najlepszą szkołą języka. Najtrudniejszą rzeczą, z którą się zmierzyłem, było nauczenie się potężnej roli w spektaklu opartym na powieści Shirley Jackson „The Haunting of Hill House” w teatrze Athenaeum w Chicago, gdzie grałem główną rolę dr. Montague, parapsychologa. Musiałem nauczyć się na pamięć prawie dwóch godzin tekstu, długich monologów i dialogów i to w języku angielskim, nie znając go jeszcze. Uczyłem się tego fonetycznie. Bardzo mi pomógł w tym kolega aktor, Amerykanin. Nagrał te wszystkie długie monologi i dialogi na magnetofonie, a ja, słuchając tego codziennie po kilka godzin, uczyłem się swojej roli. Jaka to była orka na ugorze, ale jak się ma 30 lat, zapał i motywację, to wszystko można zrobić. A miałem na to tylko miesiąc czasu. Po tym doświadczeniu zacząłem pewniej stąpać po amerykańskiej ziemi, grając kolejne role w amerykańskich teatrach przez następne lata.
– Dlaczego pan został aktorem? – Po ukończeniu Technikum Mechanizacji Rolnictwa w Cieszynie i rocznym stażu w Kombinacie Rolniczym w Goleszowie pod Cieszynem, gdzie przeżyłem duchowy wstrząs, postanowiłem pojechać do Krakowa na egzamin do PWST. Dostałem się bez problemu, choć na jedno miejsce przypadało wtedy aż 27 kandydatów. Będąc z krwi i kości humanistą, mając talent wokalno-aktorski nie zostaje się dobrym mechanizatorem rolnictwa, tak jak to chciał mój tato, który z dobrej woli zasugerował mi, że w technikum zdobędę kilka zawodów. Faktycznie, jak na tamte czasy, a mówimy tu o początku lat 70., był to niewątpliwie przyszłościowy zawód, i zostanie później prezesem albo dyrektorem jakiegoś dużego kombinatu rolniczego czy firmy było marzeniem niejednego chłopaka kończącego tego typu szkołę. Tak się jednak nie stało i zostałem aktorem, gdzie mam większe możliwości zostania prezesem albo dyrektorem, ale w jakiejś roli w filmie czy w teatrze. – Czy udało się panu ambicje artystyczne spełnić w Stanach?
– Myślę że tak. Od razu jak przyjechałem, trafiłem do kabaretu „TO TU” z siedzibą w restauracji Teresa 2, blisko Copernicus Center. Potem zagrałem w TV w spektaklu „Szansa podróży” wyreżyserowanym przez Elżbietę Ślosarską. Zagrałem w wielu reklamach TV, trochę pracowałem w radiu w programie u Jarka Chołodeckiego, użyczając swojego głosu także w reklamach. Ponieważ mam łatwość parodiowania ludzkich postaci i naśladowania innych osób, zrobiliśmy wspólnie z nim kawał na prima aprilis. On łączył się często z korespondentami w Polsce, a ponieważ było to radio związane z ruchem solidarnościowym jeszcze, bo były to końcowe lata 80., a może początek lat 90., Jarek połączył się z publicystą Zygmuntem Broniarkiem, ówczesnym publicystą i dziennikarzem „Trybuny Ludu”. Tylko, że tym Broniarkiem byłem ja w następnym pokoju i przekazywałem korespondencję rzekomo z Polski. W Chicago w środowiskach polonijnych solidarnościowych zawrzało. Pamiętam takiego pana, który zrobił z tego aferę, i nigdy nie udało nam się go przekonać, że to ja jako Broniarek rozmawiałem z Chołodeckim. Szybko dostałem też pierwszą rolę w spektaklu „Pokusa” w teatrze Strawdog na ulicy Broadway, w sztuce napisanej przez Vaclava Havla.
Już wtedy mówiłem ludziom, że gram na Broadway w Chicago. Potem już role sypały się jak z karabinu maszynowego w różnych teatrach amerykańskich w Chicago. Byłem też pierwszym polskim aktorem, który zagrał w Teatrze Chopina, w amerykańskim spektaklu „American way”. Oprócz kilkunastu ról teatralnych były nawet role w niezależnych produkcjach filmowych, niektóre fragmenty można zobaczyć w internecie. Wystarczy wpisać Władysław Byrdy – You Tube.
– To jednak nie koniec pańskich osiągnięć...
– Zrobiłem też tutaj swój pierwszy krótki film „The Basement”, czyli „Piwnica”, oparty na „Emigrantach” S. Mrożka. Pamiętam, kiedy zaprezentowałem ten film w klubie filmowym Zbyszka Banasia, przyszło na ten pokaz tak dużo ludzi, że Zbyszek musiał ciągle donosić dodatkowe krzesła ze swojego mieszkania. Nigdy mu się to nie zdarzyło, nawet przy zapraszanych znanych i popularnych aktorach z Polski. Jeszcze zagrałem rolę norweskiego farmera Lou w dreszczowcu „White Raven” z czołówką gwiazd z Hollywood jak Roy Scheider (znany z filmu „Szczęki”), Ron Silver czy Joanna Pacuła.
Przez kilka lat próbowałem jeszcze swoich sił w Kalifornii w Los Angeles, ale z mniejszym powodzeniem. Jako lektor, w języku angielskim użyczyłem swojego głosu w filmie Piotra Uzarowicza „Officer’s wife”, którego produkcją zajął się zdobywca Oscara Jan Kaczmarek. Bardzo lubię pracę lektora w filmach, a podkładanie głosów do różnych postaci w bajkach dla dzieci byłoby wymarzoną pracą dla starszego pana aktora, który powoli zbliża się do wieku seniora. Dużą satysfakcję przynosiła mi praca w polskim radiu w Los Angeles, gdzie pod koniec programu miałem jeszcze 5-minutowy segment „Pokarm dla duszy” i czytałem krótkie fragmenty z Pisma Św. i wiersze. To się słuchaczom bardzo podobało i był to strzał w dziesiątkę w tej pustynnej, ale pięknej krainie, choć bardzo trudnej do życia.
– Jakie jest pana największe osiągnięcie aktorskie?
– Główna rola Ojca w przedstawieniu o konflikcie etnicznym na Bałkanach w regionie byłej Jugosławii wyreżyserowanym przez Istvana Sabo w Chicago w teatrze Trap Door. Spektakl ten cieszył się wielkim zainteresowaniem publiczności i był grany aż 69 razy. To bardzo dużo jak na teatry niezależne w Chicago. Na ogół gra się 6–12 przedstawień i nigdy już się ich nie wznawia. Ten spektakl w 2011 r. był najlepszym spektaklem na amerykańskiej scenie teatrów niezależnych w Chicago, a przedstawienie, i ja przy okazji, dostało superrecenzje w „Chicago Tribune”, „Chicago Reader”, „Chicago Stage”. Heidi Weiss, krytyk teatralny piszący na co dzień w „Chicago Sun Times”, napisała o mnie, że zagrałem rolę Ojca perfekcyjnie i po mistrzowsku, a zdjęcia z moją twarzą pojawiły się w tych gazetach na pierwszych stronicach w sekcji teatralno-filmowej.
– Myśli pan o powrocie do Polski? – Tak, myślę ostatnio bardzo często, choć na myśleniu to się kończy. Był taki okres, że bardzo często latałem do Polski ze względu na moich w podeszłym wieku rodziców. Niestety, ostatnio rzadziej latam, nie zdawałem sobie sprawy wcześniej, że śmierć rodziców jest tak bolesna, przynajmniej dla mnie. Na stare lata zostałem sierotą.
– Co pan robi na co dzień ?
– Każdego ranka, budząc się, dziękuję Panu Bogu za kolejną przespaną noc i proszę o błogosławieństwo na następny dzień w zdrowiu, a także pełnej radości życia, i żeby ten zapał wraz z pasją do mojego zawodu nie wygasł, bo ostatnio poczułem rześki powiew w plecy, przygotowując swój recital ballad, piosenek i bluesa, a także wierszy o miłości. Sekunduje mi świetny aktor, przyjaciel Bogdan Łańko, mąż nie tak dawno zmarłej wspaniałej aktorki Ewy Milde. W najbliższą niedzielę w przedstawieniu „Miłość wszystko zwycięża” będziemy wspominać ją i Agnieszkę Osiecką, w rocznicę jej śmierci. Mam jeszcze kilka projektów w planie, ale nie chcę o nich na razie mówić, żeby nie zapeszyć.
– Z jakich zawodowych dokonań jest pan zadowolony najbardziej? – Nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, nie zagrałem jeszcze tak wielkiej roli, która by wstrząsnęła widownią na całym świecie. Muszę jeszcze uzbroić się w cierpliwość, oczywiście pracując wytrwale nad sobą, nie poddając się, dążąc do celu, nie mogę przecież czekać na przysłowiowego Godota, bo się nie doczekam. Jak to mówił znakomity trener piłkarski, śp. Kazimierz Górski: „Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe ”. I myślę, że to powiedzenie bardzo pasuje do nas artystów, aktorów. Jeśli gramy, próbujemy zaistnieć, jesteśmy aktywni, pokazując swój talent i umiejętności w różnych miejscach, a także i okolicznościach, to jest szansa, że pewnego dnia pojawi się ten moment: ...and Oscar goes to… Władysław Byrdy !!!!!! … Już nawet słyszę, jak łamią sobie język na moim królewskim imieniu Władysław. Ale się rozmarzyłem. A na zakończenie już tylko powiem krótko: Nadzieja umiera ostatnia.