KLUSKI Z POMYSŁEM
Farfalle z boczkiem i owczym serem
Zagadkowe pytanie dotyczy ludzi młodych uczęszczających na katechizację. Czy nauka religii ich przybliża do Boga czy też ich oddala.
Młodzież uczęszczająca na katechizację reprezentuje całe spektrum przekonań osobistych. Wychowywani w religijnych i praktykujących rodzinach, są przekonani do pogłębiania własnej wiary i przychodzą z zainteresowaniem i zaangażowaniem, ale równocześnie zwykle wielką pokorą, bez narzucania kolegom czy koleżankom osobistych przekonań i praktyk. Jeśliby próbowali „misjonarzować” zostaliby wytknięci palcami i wyśmiani, chociaż sami nie popełniają grzechu poniżania bliźniego ze względu na wyznawaną wiarę.
Na drugim biegunie trzeba umieścić przychodzących na lekcje religii z różnych racji zewnętrznych, z których najczęstszą jest rodzicielski wymóg. O sobie zaś mówią wprost, czasem nawet ostentacyjnie, że w Boga wcale nie wierzą.
Wydaje się, że duży procent jest takich uczestników, którzy uważają siebie za wierzących, ale niechętnie uczestniczą w lekcjach religii. Zapewniają, że wierzą w sercu, a nawet modlą się w duchu, własnymi słowami i modlitwami, ale Kościołowi mówią „nie!”. Nie uczestniczą we mszach świętych niedzielnych ani w nabożeństwach okolicznościowych, nie przystępują do sakramentów świętych, łącznie ze spowiedzią i komunią, z wyjątkiem bierzmowania czy ślubu. Dla wielu „nie” oznacza odrzucenie jakichkolwiek praktyk religijnych. Uważają oni, że bez wszystkich praktyk religijnych można spokojnie się obejść i prowadzić całkiem dobre, a nawet przykładne życie. Oprócz praktyk religijnych „nie” dotyczy tradycyjnych i nawet najbardziej podstawowych chrześcijańskich zasad moralnych. Kwalifikuje się je jako przestarzałe, nienowoczesne i niepostępowe.
Mając w grupie młodych o tak zróżnicowanych przekonaniach, zwykle bardzo mało lub wcale niezainteresowanych tematyką religijną, katecheta stoi w wielkiej rozterce, jak ustawić zajęcia, żeby były owocne. Nie może przy tym zostać obojętnym na wskazania programowe.
Niejedna katechetka z utęsknieniem wspomina lekcje z dziećmi, z przedszkolakami, które z entuzjazmem, szybko i zdecydowanie odpowiadały na konkretne pytania dotyczące przybliżania albo oddalania od Jezusa. Nie stanowiło dla nich trudności wybrać, które z działań oddalają, a które przybliżają do Pana Jezusa: uśmiechałam się do ludzi, w myślach obraziłem kolegę, przeprosiłem panią sprzątaczkę, zajmowałam się młodszym bratem, powiedziałem „przepraszam” Panu Jezusowi, modliłem się, przezwałam koleżankę, zniszczyłam zabawkę, rozmawiałem na zajęciach w przedszkolu, pomogłem mamie, posprzątałem zabawki, powiedziałem „przepraszam” całej grupie, przeprosiłem mamę. Prawdopodobnie takie podejście do młodzieży radykalnie zmniejszyłoby zainteresowanie religią.
Młodzi, mówiąc o noszonej w sercu wierze w Boga czy o prywatnej i własnej modlitwie, zwracają uwagę na potrzebę osobistej więzi z Bogiem, jaką mają i czują. Zresztą każdy człowiek nosi w sobie potrzebę pogłębionego duchowego kontaktu z kochającą go mocą Bożą. Niewykluczone, że zajęcia katechetyczne nie prowadzą w tym kierunku. Są one w dużej mierze nastawione na przekazanie określonych informacji, by młodzi nabyli odpowiednią wiedzę, przede wszystkim w dziedzinie teologii i moralności. Przygotowanie sakramentalne wydaje się mocno sformalizowane. Młodzi mają za zadanie nabycie określonej wiedzy i zdanie egzaminu. System zbierania w notesach lub indeksach podpisów potwierdzających udział w wyznaczonych nabożeństwach stanowi doskonały przykład sformalizowanego uczestniczenia. Ważnym staje się znaleźć się w miejscu i w czasie, gdzie będą „rozdawane podpisy”.
Ewangelista Łukasz zanotował pewną rozmowę uczniów z Jezusem. Bo oni przecież przygotowywali się do przyjmowania sakramentów. Byli świadomi także, że Jezus ich wysyła do głoszenia Dobrej Nowiny i umacniania ludzi w wierze. Zatem z własnej inicjatywy: „Powiedzieli apostołowie do Pana: Spraw, żeby nasza wiara była większa. A Pan odpowiedział: Jeżeli będziecie mieli wiarę nawet taką tylko jak ziarnko gorczycy, to gdy powiecie temu oto drzewu sykomory, żeby wyszło stąd z korzeniami i przeniosło się do morza, to was usłucha”. (Biblia Tysiąclecia przetłumaczyła prośbę uczniów następująco: „Panie, przymnóż nam wiary”). Swoją wypowiedzią Jezus potwierdził potrzebę i konieczność umacniania wiary i zaufania Bogu. Dotyczy to każdego ochrzczonego.
A jeśli ktoś utracił wiarę? Nie ma czego umacniać ani pogłębiać.
Biorąc pod uwagę rozpowszechnioną wśród młodych niechęć do jakichkolwiek publicznych czy kościelnych praktyk okazywania uczuć religijnych i własnej wiary, trzeba rzeczywiście poważnie rozważyć, czy ostała się jeszcze wiara w młodych osobach. Wydaje się, że Jezus dopuszczał taką ewentualność. Wyraził ją w formie pytania ogólnego, które zanotował Łukasz ewangelista: „Czy Syn Człowieczy, przychodząc, znajdzie jeszcze na ziemi wiarę?”
Utrata wiary prowadząca coraz częściej do apostazji, czyli publicznego wypisania się z Kościoła, łącznie z deklaracją, że jest się człowiekiem niewierzącym, nie zdarza się nagle i nieprzewidzianie. Jest to długi, zwykle wieloletni proces ochładzania i całkowitego zaniedbania relacji z Bogiem. Przyczyny mogą być różne. Bezpośredni lub pośredni wpływ innych osób jest nieraz decydujący. Mówi się powszechnie, że to, co dzisiaj robi ojciec w dziedzinie wiary, to samo wcześniej lub później zacznie robić syn. Wzór i przykład rodziców wraz z całą atmosferą domową wywierają decydujący wpływ.
Szanowany wizytator katechetyczny w jednej z polskich diecezji, a przed wojną kapłan należący do archidiecezji lwowskiej, przypominał, że uczniowie w ciągu dwóch wakacyjnych miesięcy zapomną prawie wszystko, czego katecheci usiłowali ich nauczyć w ciągu dziesięciu miesięcy. Jeśli natomiast w ciągu roku polubią ścieżkę do Kościoła, to jej nie zapomną przez całe życie. Takie wyznaczał zadanie dla wszystkich wychowawców i nauczycieli religii.