Gdy nie śpiewam myślę o śpiewaniu!
Chicagowski piosenkarz Jacek Adamski o muzyce i nie tylko
Jacek Adamski (53 l.) przybył do USA z Częstochowy. W Ameryce odkrył Elvisa Presleya i miłość do śpiewania. Występował m.in. z grupami Wanderband, Orange Vibes, Tom Cake Band, Orient Band, Bat, Jacek Adamski Band, Old Warsaw Band, ale też solowo. Usłyszeć możemy go w czołówce filmu „Ameryka marzeń” czy w niedawnej produkcji dokumentalnej „Siła wiary” w reżyserii Agnieszki Topolskiej. W rozmowie z „Super Expressem” opowiedział o swojej karierze, sile pozytywnych myśli i walce z przeciwnościami.
„Super Express”: – Jak pan się znalazł w USA?
Jacek Adamski: – Mój amerykański rozdział życia rozpoczął się w maju 1988 r., kiedy to przyleciałem do USA w ramach tzw. łączenia rodzin. Moja mama, mój ojczym i młodszy brat przylecieli do Ameryki w 1986 r., prosto z obozu przejściowego we Włoszech, w którym byli przez sześć miesięcy. Naszym docelowym miejscem okazała się South Dakota. Pojechaliśmy tam, gdzie nas wysyłali, i tyle. Wspomnę tylko, że nie pozwolili mi w ówczesnej Polsce na wyjazd razem z rodziną do Włoch, tłumacząc to moim wiekiem poborowym do wojska, a tak naprawdę to zostałem jako tzw. zakładnik, aby moi mogli wrócić do kraju. Tak to kiedyś było i niejeden to przeżył, na szczęście udało mi się dołączyć do rodziny.
Dakota okazała się dla nas bardzo przyjemnym i pożytecznym miejscem, szczególnie z perspektywy mojej i mojego brata, bo w miasteczku, w którym mieszkaliśmy, nikt oprócz nas nie mówił po polsku. Nie mieliśmy za bardzo wyjścia, trzeba było się szybko nauczyć mówić po angielsku. Brat uczył się w liceum, a ja na University of South Dakota na kierunku „vocal performance”. Mama z ojczymem pracowali, start życiowy dzięki nim mieliśmy z bratem stosunkowo łatwy i przyjemny, za co jesteśmy im bardzo wdzięczni. Życie w Dakocie przebiegało spokojnie, bez korków i bez tłumów. Pewnego dnia postanowili
śmy je sobie troszeczkę urozmaicić iw 1994 r. przeprowadziliśmy się do Chicago. Zaraz po przyjeździe do Wietrznego Miasta znalazłem się w słynnym klubie Cardinal Club. Przez prawie 10 lat, aż do jego zamknięcia, śpiewałem tam w każdy weekend, czasami trzy dni z rzędu. Potem były inne miejsca w Chicago, takie jak chociażby Cafe Prague, DK Cafe, Old Warsaw, Hunters, La Cave, Kokonut.
– Kiedy pojawiła się fascynacja Elvisem Presleyem?
– Pierwszy raz usłyszałem go, jak śpiewa, gdy miałem 9 lat, w dniu jego śmierci. W radio nadali komunikat o tym, że odszedł, i pamiętam, że moja mama się bardzo wtedy zasmuciła. Kiedy zapytałem ją, kto to był, odpowiedziała, że to taki pan z Ameryki, który pięknie śpiewał. I wtedy puścili jego piosenkę „I Can’t Help Falling in Love”, no i zaczęła się moja fascynacja Elvisem! Pamiętam, jak od razu marzyłem, żeby mieć chociaż podobny głos do niego i śpiewać tak jak on, potem zbierałem jego płyty, zdjęcia, plakaty i wszystko, co tylko było do zdobycia. Pierwsze moje występy zaczęły się w liceum, a później moja kariera toczyła się jakby według jakiegoś scenariusza, który świadomie lub mniej pisałem sobie sam.
– Na przestrzeni lat występował pan z wieloma polskimi artystami, którego z nich wspomina pan najmilej? – Dzięki temu, że śpiewałem w słynnym „Cardinal Club” w Chicago u boku już śp.
Włodka Wandera, miałem przyjemność poznania mnóstwa artystów, gwiazd z Polski, które bardzo często odwiedzały Włodka i jego klub, a których chyba nigdy bym nie poznał, nie mówiąc już o wspólnych występach. Dużo by tu wymieniać, a nie chciałbym nikogo pominąć. Bardzo miło wspominam spotkania i występy ze Zbigniewem Wodeckim czy Bogusławem Mecem, niezapomnianą Kasią Sobczyk. Oczywiście
Włodek Wander, jak również Stan Borys, Natalia Kukulska, Irena Santor, Izabela Trojanowska. Pamiętam, jak gościli u nas w klubie Lady Pank, Perfect czy Krzysztof Cugowski, Rudi Schuberth, Waldemar Kocon. Byli i muzycy miejscowi, z którymi współpracowałem i współpracuję dalej, z „górnej półki” naszego muzycznego świata, naprawdę wspaniali instrumentaliści, wokalistki, wokaliści, że wspomnę tu takie nazwiska jak Bożena Hutnicka, Alicja Skibicka, Dorota Animucka (Dori Koz), Włodzimierz Wander, Tomek Ciastko, Wojtek Kozłowski, Michał Stygar, Andrzej Grzelak, Andrzej Dylewski, Krzysiu Poznański, Ziggi Kumorowski, Jacek Wątróbka, Tomasz Pilewski, Sławek Maciejczyk czy Kawalkowski Orchestra.
– Nie brak pewnie anegdot z tych spotkań?
– Pamiętam, jak raz zamieniliśmy się z Bogusławem Mecem na kapelusze, tak na jeden wieczór. Innym razem miałem przyjemność nagrywać reklamę do radia z Marylą Rodowicz, kiedy po wyjściu ze studia Maryla zobaczyła mój ówczesny samochód Cadillac Fleetwood z 1975 r. Tak jej się spodobał, że zaproponowałem, aby położyła się na masce samochodu, to zrobię jej zdjęcie. Nie wahała się ani chwili. Nigdy nie zapomnę moich długich rozmów o życiu i o karierze, z niestety już nieżyjącą legendą piosenki, Kasią Sobczyk. Pamiętam też, jak w Cardinal Club w latach 90. zaszczyciła nas swoją obecnością pani Irena Santor. Po kilku utworach pani Irena podeszła pod scenę, wyciągnęła do mnie rękę, nie wiedziałem, czy mam pocałować ją w tę dłoń, czy zejść ze sceny, a ona wzięła moją rękę, uścisnęła i powiedziała: „Nie schodź ze sceny. Chciałabym ci życzyć wspaniałej kariery”. Dodało mi to skrzydeł.
– Czy śpiewanie pomagało panu przetrwać trudne momenty w życiu? – Śpiew jest dla mnie rodzajem komunikacji duszy ze światem zewnętrznym, fizycznym, za każdym razem robiąc to, coś przekazuje. Śpiew, wydaje mi się, że jest bardziej subtelny od mowy. Myślę, że czasami śpiewaniem łatwiej jest nam coś wyrazić, przekazać emocje. Śpiewanie potrafi ukoić, ale i porwać do walki, pomaga w wielu życiowych sytuacjach.
– A przetrwać w chorobie?
– Spotkanie z chorobą zaliczyłem w 1999 r. Lekarze wydali diagnozę: nowotwór złośliwy jelita grubego. W tym samym roku byłem operowany, po zabiegu zasugerowano, bym miał chemioterapię, zapobiegawczo miało być 12 serii. Po dwóch seriach wstałem z fotela przed trzecią chemią i wyszedłem. Mimo prób zatrzymania mnie przez personel medyczny oraz chęci wpływu na zmianę mojej decyzji wyszedłem ze szpitala, nie oglądając się za siebie. To był mój świadomy wybór. W chorobie bardziej pomogły mi przetrwać moje chęci powrotu do śpiewania aniżeli sam śpiew. Pomogło mi patrzenie w przyszłość i konkretna wizualizacja siebie robiącego cokolwiek. Mamy naprawdę ogromny wpływ na to, jak poradzimy sobie z chorobą lub innymi przeciwnościami losu, które z perspektywy czasu często stają się błogosławieństwem, nie przekleństwem. Pozwalają często zrozumieć inne aspekty życia, z których przedtem nie zdawaliśmy sobie sprawy, a być może powinniśmy. Jesteś przecież tym, o czym myślisz!
– Co robi pan, kiedy pan nie śpiewa? – Myślę o śpiewaniu! A tak na serio, jak większość z nas każdego dnia pcham wózek doświadczeń życiowych. Do przodu, gdzie czekają na nas nowe doświadczenia, wyzwania. A jakie one będą, wiele zależy od nas samych. Przede wszystkim ważne jest, czy wyciągnęliśmy wnioski z już zdobytych doświadczeń. Ludzką rzeczą jest popełniać błędy, ale również uczyć się na nich. Grunt to się nie bać, bo strach paraliżuje nasze myślenie, a to pociąga za sobą szereg niepożądanych decyzji, które z kolei manifestują się w postaci nieprzyjemnych sytuacji czy chorób. Czego się boisz, to przyciągasz, posiadamy ogromną moc kreacji naszej rzeczywistości, więc dlaczego nie tworzyć piękna zamiast brzydoty, miłości zamiast nienawiści. Najpierw musimy być tego świadomi, że możemy. Życzę wszystkim przebudzenia tych niesamowicie potężnych sił, które są w każdym z nas.