ZDANIEM REDAKTORA
Polityka integracyjna, głupcze!
KKryzys migracyjny na polsko-białoruskiej granicy rozpala do czerwoności polską debatę publiczną. Zasadniczo debaty to nie przypomina w ogóle, bo atmosfera podobna jest raczej do imprezy w remizie, podczas której jej uczestnicy spory wyjaśniają sobie za pomocą sztachet. Z jednej strony – prężenie muskułów, husarskie skrzydła i odczłowieczanie zapędzonych na granicę przez Białorusinów migrantów z dalekich krajów. Z drugiej – wysokie moralne tony, pielgrzymki na granicę zaniepokojonych parlamentarzystów i totalna krytyka polskiego państwa. Chaos w czystej postaci. Tymczasem kwestia migracyjna w Polsce nie rozstrzyga się dziś na granicy. To, czy wpuścimy ludzi, którzy stali się zakładnikami Łukaszenki, do naszego kraju, czy nie, nie zmieni faktu, że Polska już jest krajem imigranckim i widać to najlepiej nie na granicy, ale na… placu zabaw. Ten, na którym bawią się moje dzieci, jest prawdziwym tyglem kultur, gdzie słychać nie tylko język polski, lecz także ukraiński, rosyjski, angielski, wietnamski czy czeczeński. Za mojego dzieciństwa w takich miejscach występował tylko polski. Względnie podwórkowa łacina.
Kiedy tam bywam, często zastanawiam się, co jako państwo z tą różnorodnością zrobimy. Dzieci, które niezależnie od języka, jakim mówią w domu, i koloru skóry, nie mają z nią problemu, ale już z ust dorosłych słuchać czasem komentarze na temat Ukraińców „okupujących” boisko do nogi lub Czeczenek „świergoczących” w swoim języku. Pewnego dnia dzieci, które na to wszystko nie zwracają uwagi, przejmą od rodziców ten język i ich postawy.
Piszę to wszystko, bo jako kraj coraz bardziej imigrancki musimy stworzyć spójną politykę, która te napięcia będzie łagodzić. Integrować przybywających do Polski ludzi i oswajać Polaków z innością. Problem polega na tym, że takiej polityki nie mamy. Tych, którzy od nas przyjeżdżają w poszukiwaniu lepszego życia, traktujemy jako czynnik ekonomiczny – tanią siłę roboczą podejmującą pracę, której Polacy nie chcą wykonywać – a nie czynnik kulturowy, ludzi, z których wielu tu zostanie i będzie współtworzyć zmieniającą się Polskę. Popełniamy ten sam błąd, który dekady temu popełniły kraje Zachodu, tworząc żyzną glebę dla radykalizacji postaw ludzi, których potraktowano jako obywateli drugiej kategorii. To dużo większe wyzwanie z dużo poważniejszymi konsekwencjami niż to, co dziś dzieje się na granicy polsko-białoruskiej, ale kiedy sztacheciarze rzucają się sobie do gardeł, kto ma czas myśleć o takich rzeczach?