Tata na meczu La Liga
Wiosenne ferie oznaczają wzmożony okres podróży. Wiele rodzin z USA wybiera się na Florydę bądź na Karaiby. Ale można też pofrunąć z synem za ocean, aby obejrzeć mecz ligi hiszpańskiej.
Amerykański Spring Break przypadający na środek kwietnia sprawia, że znaczna większość ludzi mających pociechy decyduje się na kilkudniowe wypady poza dom. Bardzo popularnym kierunkiem w tym okresie jest skąpana w słońcu Floryda, dokąd w miarę regularnie jeździliśmy przed pandemią. Tym razem jednak nasz wybór padł na inne wybrzeże – Costa del Sol, czyli południową Hiszpanię.
Okolice Marbelli i całej Andaluzji w okresie wielkanocnym to rejon, gdzie święta spędza się bardzo hucznie. We wszystkich miastach i miasteczkach Wielki Tydzień to ogromna fiesta, której kulminacja następuje rzecz jasna w Niedzielę Wielkanocną. Ludzie – ku uciesze właścicieli lokali gastronomicznych – wychodzą na ulice i manifestują swoją religijność, upajając się przy tym winem jabłkowym. Inną religią wyznawaną w Hiszpanii jest futbol, dlatego – kiedy okazało się, że w niedzielny wielkanocny wieczór do Sewilli przyjeżdża lider La Ligi Real Madryt – nie wypadało nie skorzystać z okazji obejrzenia na żywo starcia najlepszych ekip w Europie.
Wejściówki w cenie 105 euro kupiliśmy on-line, a przed stadionem Ramon
Sanchez Pizjuan zameldowaliśmy się na dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem zaplanowanym na godz. 21. To wystarczyło, abyśmy mogli zjeść pyszną bułkę paryską z jamón serrano i serem, a Antoni zrobił zakupy w klubowym sklepiku. Sam obiekt zrobił na nas kapitalne wrażenie – wszystkie zewnętrzne ściany są wykonane z czerwonego materiału, który nocą jest podświetlany i prezentuje się fantastycznie. Na jednej ze ścian wisiały okrągłe stemple, które upamiętniały największe sukcesy Sevilli FC w całej historii tego klubu ulubionego w mieście, gdzie gra także Betis.
Mogący pomieścić niemal 44 tys. widzów stadion zapełnił się błyskawicznie i rozgrzewkę oglądał komplet kibiców. Zasiedliśmy w sektorze za bramką gospodarzy, wśród posiadaczy karnetów, którzy są dla siebie jak rodzina. Natychmiast zaczęli ze sobą głośno dyskutować i dzielić się prażonym słonecznikiem. Kiedy nadszedł czas na odśpiewanie „El Arrebato”, czyli meczowego hymnu Sevilli, wszyscy stali na baczność i zdzierali gardło, aż przechodziły ciarki. Mocno przejęty Antoni nagrywał wszystko telefonem, a drugą zwrotkę wpadającego w ucho utworu już sam nucił pod nosem.
Atmosfera była gorąca – nie tylko ze względu na temperaturę 31 stopni w cieniu – i szalenie deprymująca dla przyjezdnych, którzy kilka dni wcześniej w Madrycie w dramatycznych okolicznościach wyszarpali awans do półfinału Ligi Mistrzów, wyrzucając za w sektorze Sevilli FC
ale nikt nie miał z tym problemu burtę – po wyniszczającym boju – obrońców tytułu, Chelsea Londyn. Jeśli dodamy do tego niezwykle ambitną i ofiarną grę ekipy miejscowych, to nic dziwnego, że po 25. min na tablicy wyników był rezultat 2:0 dla Sevilli. Pierwszego gola sprytnym strzałem z rzutu wolnego zdobył w 21. min Ivan Rakitić, a drugie trafienie – autorstwa Argentyńczyka Erica Lameli – było wynikiem ładnej akcji lewym skrzydłem Meksykanina Jesùsa Corony. Tym dwóch zawodnikom warto było przyglądać się bliżej, gdyż obie te nacje zagrają z Polską podczas MŚ w Katarze.
Dwubramkowe prowadzenie wprowadziło miejscowych fanów w euforię. Po zmianie stron oglądaliśmy zupełnie inny spektakl. Real wyszedł z szatni głodny i zmotywowany, a miejscowi po prostu zaparkowali autobus. Na efekty nie trzeba było długo czekać, bo w 50. min wprowadzony w przerwie na boisko Rodrygo strzelił kontaktowego gola po podaniu Daniego Carvajala z lewej strony. Los Blancos poszli za ciosem i momentami kompletnie zamykali zespół Juana Lopetegui na ich połowie.
Starcie Real Madryt – Sevilla FC w ramach amerykańskiego spring breaku
Chłopcy Carla Ancelottiego ruszali się dwa razy szybciej, a zmęczeni bieganiem za piłką piłkarze Sevilli bronili się rozpaczliwymi wybiciami futbolówki przed siebie na oślep. Na trybunach zapanowała konsternacja. Zamiast braw pojawiły się gwizdy, zamiast pochwał zaczęły lecieć szydercze komentarze pod adresem piłkarzy i obelgi pod adresem trenera, który w drugiej części postawił na defensywę. Taka taktyka nie mogła się tego dnia opłacić, bo Real rozegrał świetne trzy kwadranse w ataku pozycyjnym. Na lewej flance szalał Vinicius, któremu sędzia nie uznał bramki w 76. min. Ale w 82. min arbiter już nie przerwał gry, kiedy straty wyrównał drugi rezerwowy Nacho Fernandez. Przy tym golu drugą asystę zaliczył rozgrywający świetne zawody Carvajal.
Decydujący cios padł w drugiej minucie doliczonego czasu gry. Kibice zżymali się wtedy, że sędzia doliczył aż siedem minut, i mówili, że „będzie grane, dopóki Real nie strzeli gola”. Tak też się stało, bo po świetnej akcji Vinicius – Rodrygo – Karim Benzema do siatki Bona trafił ten ostatni. Wcześniej bardzo aktywny Francuz, który w tym roku czaruje formą, miał cztery dogodne okazje, ale wykorzystał dopiero piątą.
Kiedy rozległ się ostatni gwizdek, część zniesmaczonych bojaźliwą postawą Sevilli kibiców opuściła już Ramon Sanchez Pizjuan. Reszta machała białymi chusteczkami w kierunku szkoleniowca Sevilli oraz głośno gwizdała zarówno w stronę swoich piłkarzy, jak i sędziów i madrytczyków. Ci ostatni, uradowani dramatycznym zwycięstwem oraz faktem, że ich przewaga w tabeli urosła do 15 punktów na sześć kolejek przed końcem, podbiegli do wiwatującej na ich cześć grupki fanów z Madrytu.
Po chwili stadion całkowicie opustoszał, a pojedyncze osoby robiły sobie pamiątkowe fotografie. W nadchodzącym tygodniu ta porażka będzie mocno rozpamiętywana i komentowana. Ale to wszystko zmieni się w czwartek, bo przecież wtedy jest kolejny mecz. I znów serca fanów Sevilli będą pełne entuzjazmu, nadziei i wsparcia dla ich piłkarzy, którzy walczą o miejsce w czołowej trójce oraz awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów.